Przedstawienie rozpoczęło się z jednominutowym opóźnieniem. Na dźwięk gongu widownia ściemniała, upodabniając się do rusztu pełnego gasnących węgli, aktorzy za to rozbłysnęli wspaniale. Grano sztukę symbolicznohistoryczną i prawdę mówiąc niewiele z niej rozumiałem, tym bardziej iż wiele spraw przedstawiano pantomimami barwnymi. Pierwszy akt toczył się w świątyni; grupa młodych Ardrytek wieńczyła posąg Drumy, śpiewając o swych oblubieńcach.
Nagle pojawił się bursztynowy prałat, który wypędził dziewczyny, z wyjątkiem najpiękniejszej, przejrzystej jak woda źródlana. Prałat zamknął ją wewnątrz posągu. Uwięziona wezwała śpiewem kochanka, który wpadł i zgasił starca. W tym momencie meteor zdruzgotał strop, część dekoracji i amantkę, ale z budki suflerskiej wysunięto natychmiast rezerwę, tak zręcznie, że kto właśnie chrząkał lub zmrużył powieki, niczego w ogóle nie zauważył. W dalszym ciągu kochankowie postanowili założyć rodzinę. Akt kończy się stoczeniem prałata w przepaść.
Gdy kurtyna podniosła się po przerwie, ujrzałem misterną kulę małżonków i potomstwa, bujającą się przy dźwiękach muzyki to w jedną, to w drugą stronę. Zjawił się służący, obwieszczając, że nieznany dobroczyńca przysłał małżeństwu naręcze sepulek. Jakoż wniesiono na scenę olbrzymią pakę, której otwieraniu przyglądałem się z zapartym tchem. Gdy podnoszono pokrywę, coś uderzyło mnie potężnie w ciemię i straciłem przytomność. Odzyskałem ją na tym samym miejscu. O sepulkach nie było już na scenie mowy, zgaszony prałat uwijał się tam, miotając najokropniejsze klątwy, wśród świecących tragicznie dzieci i rodziców. Złapałem się za głowę — guza nie było.
— Co się ze mną stało? — spytałem szeptem sąsiadkę.
— Proszę? A, meteor pana zabił, ale nic pan nie stracił z przedstawienia, bo ten duet był fatalny. Inna rzecz, że skandaclass="underline" bo pańską rezerwę musieli posyłać aż do Galaxu — zaszeptała w odpowiedzi uprzejma Ardrytka.
— Po jaką rezerwę? — spytałem, czując że ciemnieje mi w oczach.
— No, po pańską właśnie…
— A gdzie ja jestem?
— Jak to? w teatrze. Czy panu słabo?
— To ja jestem rezerwą?
— No tak.
— A gdzie ten ja, co tu przedtem siedziałem? Siedzący przed nami zaczęli głośno psykać i moja sąsiadka umilkła.
— Jedno słowo, błagam panią — wyszeptałem cicho — gdzie są te… no… wie pani…
— Cicho! Co to jest! Proszę nie przeszkadzać! — wołano coraz głośniej z różnych stron. Pomarańczowy z gniewu sąsiad mój jął wzywać porządkowych. Na pół przytomny wybiegłem z teatru, pierwszym eboretem wróciłem do hotelu i obejrzałem się skrupulatnie w lustrze. Nabierałem już pewnej otuchy, wyglądałem bowiem całkiem jak dawniej, jednak przy dokładniejszej lustracji dokonałem straszliwego odkrycia. Oto koszulę miałem wdzianą na lewą stronę, a guziki pospinane na opak — jawny dowód, że ci, którzy mnie ubierali, zielonego pojęcia nie mieli o ziemskiej bieliźnie. Na domiar wszystkiego ze skarpetki wytrząsnąłem resztkę pozostawionego w pośpiechu opakowania. Zabrakło mi tchu; wtem zadzwonił telefon…
— Dzwonię do pana już czwarty raz — odezwała się panienka z K W K z K — profesor Zazul chciałby się z panem dziś widzieć.
— Kto? profesor? — powtórzyłem, zbierając z największym wysiłkiem myśli. — Dobrze, a kiedy?
— Kiedy pan sobie życzy, choćby zaraz.
— To jadę do niego natychmiast! — zdecydowałem się nagle — i… i proszę przygotować mi rachunek!
— Pan już wyjeżdża? — zdziwiła się panienka z KWKzK.
— Tak, muszę. Czuję się bardzo nieswój! — wyjaśniłem rzucając słuchawkę na widełki.
Przebrawszy się, zeszedłem na dół. Ostatnie wydarzenia tak na mnie podziałały, że choć w chwili, gdym siadał do eboretu, meteor rozwalił na kawałki gmach hotelowy, nie drgnąwszy nawet wymieniłem adres profesora. Mieszkał on w dzielnicy podmiejskiej, pośród łagodnie srebrzących się wzgórz. Zatrzymałem eboret dość daleko, rad przejść się po nerwowym napięciu ostatnich godzin. Idąc drogą, zauważyłem niskiego, starszawego Ardrytę, który popychał wolno rodzaj wózka z pokrywą. Pozdrowił mnie grzecznie; odpowiedziałem. Jakąś minutę szliśmy razem. Zza zakrętu wyłonił się żywopłot, okalający dom profesora; w niebo płynęły stamtąd rozwiane kłęby dymu. Ardryta, idący obok mnie, potknął się; wówczas spod pokrywy dał się słyszeć głos:
— Czy już?
— Jeszcze nie — odparł wózkarz.
Zdziwiłem się nieco, lecz nic nie powiedziałem. Gdyśmy się zbliżyli do ogrodzenia, zastanowił mnie ów dym walący z miejsca, w którym można się było spodziewać domostwa profesora. Zwróciłem na to uwagę wózkarza, który skinął głową.
— A tak, meteor spadł, będzie temu kwadrans.
— Co słyszę!!! — zawołałem przerażony — ależ to okropne!
— Zaraz przyjedzie gmaziownica — odparł wózkarz — pod miasto to oni się nigdy tak nie śpieszą, wie pan. Co innego my.
— Czy już? — dał się znowu słyszeć ów skrzeczący głos w głębi wózka.
— Jeszcze nie — powiedział wózkarz i zwrócił się do mnie: — Może będzie pan łaskaw otworzyć mi furtkę? Uczyniłem to machinalnie i spytałem:
— To pan też do profesora… ?
— Tak, przywiozłem rezerwę — odparł wózkarz, biorąc się do podniesienia pokrywy. Z zapartym tchem ujrzałem przewiązaną starannie dużą paczkę. W jednym miejscu papier był naderwany; patrzało stamtąd żywe oko.
— Pan do mnie… a… a to pan do mnie… — zaskrzeczał starczy głos z wnętrza paczki — ja zaraz… to ja zaraz… niech pan pozwoli do altanki…
— Ta… tak… już lecę… — odparłem. Wózkarz potoczył swoje brzemię dalej, wtedy odwróciłem się, przeskoczyłem płot i ze wszystkich sił pognałem na lotnisko. Po godzinie mknąłem już wśród rozgwieżdżonych przestworzy. Mam nadzieję, że profesor Zazul nie wziął mi tego za złe.