Oddaliłem się już o kilkadziesiąt kroków od budynku, gdy wtem coś mnie tknęło, żeby spojrzeć na jego fasadę. Jak inne, była nachylona pod ostrym kątem do ulicy; na froncie widniał wielki napis Miejskie Olfaktorium, poniżej zaś rozlepione były afisze programowe, na których przeczytałem:
SYMFONIA PIŻMOWA
ODONTRONA
I Preludium Odoratum
II Allegro Aromatoso
III Andante Olens
Dyryguje
przebywający na gościnnych występach
słynny nosista
HRANTR
Zakląłem gniewnie i obróciwszy się na pięcie pośpieszyłem do hotelu. Za to, że nie doznałem przeżycia estetycznego, nie winiłem Taran togi, albowiem nie mógł wiedzieć, że wciąż jeszcze doskwiera mi katar, jakiego nabawiłem się na Satellinie.
Aby wynagrodzić sobie rozczarowanie, zaraz po przybyciu do hotelu rozpakowałem paczkę. Zawierała dźwiękowy aparat kinematograficzny, szpulę filmu i list następującej treści:
Mój drogi Kolego!
Zapewne przypomina Pan sobie naszą rozmowę telefoniczną, kiedy to Pan bawił na Malej, a ja na Wielkiej Niedźwiedzicy. Powiedziałem wtedy, że podejrzewam istnienie istot, które zdolne są żyć w wysokiej temperaturze na gorących, półpłynnych planetach, i ze zamierzam podjąć w tym kierunku badania. Zechciał Pan wyrazić wątpliwość, czy się takie przedsięwzięcie uda. Otóż dowody ma Pan przed sobą. Wybrawszy ognistą planetę zbliżyłem się do niej w rakiecie na możliwie matą odległość, po czym na długim azbestowym sznurze opuściłem w dół ogniotrwały aparat filmowy i mikrofon; dokonałem w taki sposób wielu ciekawych zdjęć. Niewielką próbkę pozwalam sobie wiośnie załączyć do listu.
Taka paliła mnie żądza poznania, że ledwo skończyłem czytać, założyłem do aparatu film, ściągnięte z łóżka prześcieradło zawiesiłem na drzwiach i zgasiwszy światło uruchomiłem projektor. Zrazu na zaimprowizowanym ekranie migotały tylko barwne plamy; dochodziły mnie ochrypłe dźwięki i trzeszczenie jakby pękających w piecu polan, potem obraz się wyostrzył.
Słońce zapadało za horyzont. Powierzchnia oceanu drżała; pomykały po niej drobne, sine płomyki. Ogniste chmury bladły i mrok zapadał coraz większy. Pojawiały się słabe, pierwsze gwiazdy. Młody Kralosz zmęczony całodziennymi zajęciami wydostał się właśnie ze swego trzpionu, by zażyć wieczornego spaceru. Nie śpieszył się nigdzie; poruszając miarowo skrzypionami, z rozkoszą wdychał świeże, wonne kłęby rozpalonego amoniaku. Ktoś zbliżał się do niego ledwo widoczny w rosnącej ciemności. Kralosz natężył smęch, lecz dopiero gdy tamten znalazł się tuż, młodzieniec rozpoznał swego przyjaciela.
— Jaki piękny wieczór, nieprawdaż? — rzekł Kralosz. Przyjaciel przestąpił z obojni na obojnię, wychylił się do połowy z ognia i rzekł:
— Istotnie ładny. Salmiak obrodził w tym roku nadzwyczajnie, wiesz?
— A tak, zbiory zapowiadają się doskonałe.
Kralosz pokołysał się leniwie, odwrócił się na brzuch i wytrzeszczając wszystkie wzrocza, zapatrzył się w gwiazdy.
— Wiesz, mój drogi — rzekł po chwili — ilekroć patrzę w nocne niebo, jak teraz, nie mogę się oprzeć przekonaniu, że tam daleko, daleko są inne światy, podobne do naszego, tak samo zamieszkane przez istoty rozumne…
— Kto tu mówi o rozumie?! — rozległo się w pobliżu. Obaj młodzieńcy zwrócili się tyłem w tę stronę, aby rozpoznać przybysza. Zobaczyli sękatą, lecz krzepką jeszcze postać Flamenta. Sędziwy uczony zbliżył się do nich majestatycznymi ruchami, a przyszłe potomstwo, podobne do kiści gron winnych, wzbierało już i wypuszczało pierwsze kiełki na jego rozłożystych barkach.
— Mówiłem o rozumnych istotach zamieszkujących inne światy… — odrzekł Kralosz unosząc łusty w pełnym szacunku pozdrowieniu.
— Kralosz mówi o rozumnych istotach z innych światów?… — odrzekł uczony. — Patrzcie go! Z innych światów!!! Ach, ten Kralosz, ten Kralosz. Co też czynisz najlepszego, młodzieńcze? Puszczasz wodze fantazji? Owszem… pochwalam… można w tak piękny wieczór… Co prawda wyraźnie pochłodniało, nie zauważyliście?
— Nie — odparli równocześnie obaj młodzieńcy.
— Naturalnie, młody ogień, wiem. A jednak jest teraz ledwo osiemset sześćdziesiąt stopni; powinienem był wdziać narzutkę na podwójniej lawie. Trudno, starość. Więc powiadasz — podjął zwracając się tyłem do Kralosza — że na innych światach istnieją stworzenia rozumne? I jakież to istoty według ciebie?
— Dokładnie wiedzieć tego nie można — odrzekł nieśmiało młodzieniec. — Myślę, że są rozmaite. Podobno nie jest wykluczone, że na chłodniejszych planetach mogłyby z substancji zwanej białkiem powstać żywe organizmy.
— Od kogo to słyszałeś?! — zakrzyknął gniewnie Flament.
— Od Imploza. To ten młody student biochemii, który…
— Młody dureń, powiedz raczej! — palnął gniewnie Fłament. — Życie z białka?! Żywe istoty z białka? Nie wstydzisz się wypowiadać takich andronów w obecności swego nauczyciela?! Oto są płody nieuctwa i arogancji, jakie szerzą się dzisiaj zastraszająco! Wiesz, co należałoby uczynić z tym twoim Implozem? Pokropić go wodą, ot co!
— Ależ, czcigodny Flamencie — odważył się odezwać przyjaciel Kralosza — dlaczego domagasz się aż takiej kaźni dla Imploza? Czy nie mógłbyś powiedzieć nam, jak mogą wyglądać istoty na innych planetach? Czy nie mogą one posiadać postawy pionowej i poruszać się na tak zwanych nogach?
— Kto ci to mówił? Kralosz milczał, przelękniony.
— Imploz… — wyszeptał jego przyjaciel.
— A dajcież mi już raz święty spokój z waszym Implozem i jego wymysłami! — wykrzyknął uczony. — Nogi! Rzeczywiście! Jak gdybym jeszcze dwadzieścia pięć Płomieni temu nie udowodnił matematycznie, że istota dwunożna, ledwo byś ją postawił, natychmiast wywróciłaby się jak długa! Sporządziłem nawet odpowiedni model i wykres, ale cóż wy, leniuchy, możecie o tym wiedzieć? Jak wyglądają istoty rozumne z innych światów? Nie odpowiem wprost, sam się zastanów, naucz się myśleć. Najpierw muszą mieć organy do przyswajania amoniaku, nieprawdaż? Jaki narząd uczyni to lepiej od skrzypień? Czy nie muszą poruszać się w środowisku w miarę opornym, w miarę ciepłym, jak nasze? Muszą, co? A widzisz! Jakże czynić to inaczej niżeli obojniami? Podobnie będą się też kształtować narządy zmysłowe — wzrocza, łuspiny i kutrwie. Nie tylko wszakże budową muszą być podobne do nas, pięciomiaków, ale i ogólnym trybem życia. Wiadomo przecież, że pięciomia jest podstawową komórką naszego życia rodzinnego — spróbuj w fantazji wymyślić coś innego, wytężaj wyobraźnię, jak chcesz, a ręczę ci, że poniesiesz klęskę! Tak, bo żeby założyć rodzinę, żeby dać życie potomstwu, muszą połączyć się Dada, Gaga, Mama, Fafa i Haha. Na nic wspólne sympatie, na nic plany i marzenia, jeśli zbraknie przedstawiciela choć jednej z tych pięciu płci — sytuację taką, niestety, zdarzającą się czasem w życiu, nazywamy dramatem czwórni, czyli nieszczęśliwą miłością… Tak więc, jak widzisz, jeśli rozumować bez najmniejszych uprzedzeń, opierając się wyłącznie na faktach naukowych, jeśli użyć precyzyjnego narzędzia logiki, działając chłodno i obiektywnie, dochodzimy do nieodpartego wniosku, że każda istota rozumna musi być podobna do pięciomiaka… Tak. No, mam nadzieję, że was przekonałem?