Stanisław Lem
Podróż dwudziesta pierwsza
Gdy po powrocie z XXVII wieku wysłałem I. Tichego do Rosenbeissera, by objął opróżnione przeze mnie stanowisko w TEOHIPHIPIE, co uczynił zresztą z największą niechęcią, i to dopiero po tygodniu gonitwy i awantur w małym kole czasowym, znalazłem się wobec poważnego dylematu.
Czego jak czego, ale naprawiania historii miałem zupełnie dość. Tymczasem było wcale możliwe, że ten Tichy znów zawali Projekt i Rosenbeisser wyśle go po mnie jeszcze raz. Postanowiłem więc nie czekać z założonymi rękami, lecz udać się w Galaktykę, i to możliwie daleko. Wyruszyłem w największym pośpiechu, z obawy, że MOIRA pokrzyżuje mi plany, ale widać zapanował tam po mym odejściu kompletny bałagan, bo nikt się jakoś mną specjalnie nie interesował. Oczywiście nie chciałem czmychnąć byle gdzie, wziąłem więc do rakiety moc najświeższych przewodników i rocznik „Almanachu Galaktycznego”, który narósł pod moją nieobecność. Odsądziwszy się zaś od Słońca na ładnych kilka parseków, już spokojny, jąłem wertować tę literaturę.
Jak się wnet przekonałem, przynosiła sporo nowego. I tak dr Hopfstosser, brat tego Hopfstossera, który jest znanym tichologiem, opracował tablicę periodyczną cywilizacji Kosmosu w oparciu o trzy zasady, pozwalające nieomylnie wykrywać społeczności najwyżej rozwinięte. Są to Reguły Śmieci, Szumu i Plam. Każda cywilizacja w fazie technicznej zaczyna z wolna tonąć w odpadkach, które sprawiają jej ogromne kłopoty, aż wyprowadzi śmietniska w przestrzeń kosmiczną; żeby zaś nie przeszkadzały zbytnio w kosmonautyce, umieszcza się je na specjalnie wyosobnionej orbicie. W ten sposób powstaje rosnący pierścień wysypisk, i właśnie po jego obecności można rozpoznać wyższą erę postępu.
Jednakowoż po pewnym czasie wysypiska zmieniają swój charakter, w miarę bowiem rozwoju intelektroniki trzeba się pozbywać coraz większych ilości złomu komputerowego, do którego przyłączają się stare sondy, sputniki itp. Te myślące odpady nie chcą kręcić się po wieczność w pierściennym śmietniku i pierzchają z niego, zapełniając okolice planety, a nawet cały jej system; faza ta doprowadza do zanieczyszczenia środowiska — intelektem. różne cywilizacje usiłują zrazu rozmaicie zwalczać ten problem; bywa, że dochodzi do komputerocydu, np. umieszcza się w próżni specjalne pułapki, sidła, wnyki i zgniatacze psychicznych wraków, lecz efekt podobnych akcji jest jak najgorszy, wyłapaniu ulegają bowiem tylko wraki najniżej stojące pod względem umysłowym, więc taktyka ta preferuje przetrwanie śmieci najbystrzejszych; łączą się one w gromady i szajki, urządzają naloty i kontestacje, wysuwając trudne do spełnienia postulaty, bo domagają się części zamiennych i przestrzeni życiowej. Gdy im odmówić, złośliwie zagłuszają łączność radiową, włączają się do audycji, nadają własne proklamacje, przez co planetę na tym etapie otacza strefa takich trzasków i wycia w eterze, że bębenki pękają. Właśnie po tym trzeszczeniu można z wielkiej nawet odległości rozpoznać cywilizacje udręczane plagą polucji intelektualnej. Dziwne, jak długo astronomowie ziemscy nie mogli pojąć, czemu Kosmos, podsłuchiwany radioteleskopami, pełen jest szumu i innych bezsensownych odgłosów; są to właśnie zakłócenia będące skutkiem nazwanych konfliktów, które utrudniają poważnie nawiązywanie międzygwiezdnej łączności.
I wreszcie plamy słońc, ale o specyficznym ukształtowaniu, jak i składzie chemicznym, który można ustalić spektroskopowe, zdradzają obecność cywilizacji najwyżej rozwiniętych, które przebiły już zarówno Barierę Śmieci, jak i Szumu. Plamy te powstają, kiedy olbrzymie chmary narosłych wiekami odpadów same rzucają się jak ćmy w płomienie miejscowego Słońca, żeby w nich zginąć samobójczo. Tę manię wzniecają specjalne środki depresyjne, którym ulega wszystko, co myśli elektrycznie. Metoda rozsiewania owych środków jest nad wyraz okrutna, ale też bytowanie w Kosmosie, a już zwłaszcza budowanie w nim cywilizacji, nie stanowi niestety sielanki.
Podług doktora Hopfstossera te trzy kolejne etapy rozwoju są żelazną prawidłowością cywilizacji człekokształtnych. Co się tyczy innych, periodyczna tablica doktora wykazuje jeszcze pewne luki. Nic mi to jednak nie szkodziło, bo dla zrozumiałych względów interesowałem się właśnie bytem istot najbardziej do nas podobnych. Toteż, sporządziwszy sobie na podstawie opisu, jaki opublikował Hopfstosser w „Almanachu”, detektor „WC” (wysokich cywilizacji), zagłębiłem się rychło w wielkiej gromadzie Hyjad. Stamtąd bowiem dobiegały szczególnie silne zagłuszania, tam najwięcej planet opasywały pierścienie śmiecia i tam też kilka słońc pokrywała plamista wysypka z widmem rzadkich pierwiastków, będąca niemym wyrazem zagłady sztucznego rozumu.
Ponieważ zaś ostatni numer „Almanachu” przynosił fotografie istot z Dychtonii jak dwie krople wody podobnych do ludzi, na tej planecie właśnie postanowiłem wylądować. Co prawda, ze względu na spory dystans l 000 lat świetlnych, zdjęcia te, odebrane radiowo przez drą Hopfstossera, mogły być nieco przestarzałe. Mimo to pełen optymizmu zbliżyłem się hiperbolą do Dychtonii i wszedłszy na kołową orbitę poprosiłem o pozwolenie lądowania.
Otrzymanie takiego zezwolenia bywa rzeczą trudniejszą niż pokonanie galaktycznych przestworzy, ponieważ biurokrację cechuje rozwój o wyższym wykładniku potęgowym niż nawigację, toteż od reaktora fotonowego, ekranów, zapasów paliwa, tlenu itp. daleko ważniejsze są załączniki, bez których nie ma co myśleć o wizie wjazdowej. Z wszystkim tym jestem otrzaskany, przygotowałem się więc na długie, być może wielomiesięczne krążenie wokół Dychtonii, ale nie na to, co mnie spotkało.
Planeta, jak zdążyłem spostrzec, błękitem przypominała Ziemię, pokryta oceanami, opatrzona w trzy duże kontynenty, na pewno ucywilizowane: już na dalekim perymetrze przyszło mi porządnie lawirować między sputnikami kontrolnymi, obserwacyjnymi, zaglądającymi i zachowującymi głuche milczenie; tych ostatnich unikałem na wszelki wypadek z wyjątkową starannością. Na moje petycje nikt nie odpowiedział; trzykrotnie składałem podania, lecz nikt nie żądał telewizyjnego okazania papierów, a tylko z kontynentu o kształcie nerki wystrzelono mi naprzeciw coś w rodzaju bramy triumfalnej z syntetycznej choiny, owiniętej różnobarwnymi wstęgami i proporcami, zaopatrzonej w napisy jakby zachęcające, lecz sformułowane tak ogólnikowo, że nie zdecydowałem się przez tę bramę przelecieć. Następny kontynent, cały pokryty miastami, gruchnął we mnie mlecznobiałą chmurą jakiegoś proszku, który zatumanił wszystkie moje komputery pokładowe tak, że usiłowały niezwłocznie skierować statek ku Słońcu, musiałem więc wyłączyć je i przejść na sterowanie ręczne. Trzeci ląd, jakby słabiej zurbanizowany, tonący w bujnej zieleni, największy, niczego w mą stronę nie wystrzelił, niczym mnie nie witał, więc wyszukawszy ustronne miejsce, zahamowałem i ostrożnie posadziłem rakietę w roztoczu malowniczych wzgórz i łanów, porosłych ni to kalarepą, ni to słonecznikami: trudno się w tym było wyznać z wysokości.
Jak zwykle, drzwi zacięły mi się od rozgrzania tarciem atmosferycznym i musiałem czekać dobrą chwilę, nim udało mi sieje otworzyć. Wyjrzałem na zewnątrz, wciągnąłem w płuca ożywcze, świeże powietrze i z zachowaniem niezbędnej rozwagi postawiłem stopę na nieznanym świecie.
Znajdowałem się na skraju jakby uprawnego pola, lecz to, co na nim rosło, nie miało nic wspólnego ze słonecznikami czy kalarepą; nie były to w ogóle żadne rośliny, lecz nachtkastliki, więc gatunek mebli. A jakby tego było jeszcze mało, tu i tam widniały między ich dość równymi szeregami serwantki i taborety. Po namyśle doszedłem do wniosku, że są to produkty cywilizacji biotycznej. Z takimi już się niegdyś spotkałem. Koszmarne wizje, jakie roztaczają niekiedy futurologowie, o świecie przyszłości zatrutym spalinami, zadymionym, ugrzęzłym w barierze energetycznej , termicznej itp., są bowiem nonsensem: w postindustrialnej fazie rozwoju powstaje inżynieria biotyczna, likwidująca problemy tego typu. Opanowanie zjawisk życia pozwala produkować syntetyczne plemniki, które zasadzasz w byle czym, skraplasz garścią wody i wnet wyrasta z nich potrzebny obiekt. O to, skąd taki plemnik bierze wiadomości i energię dla radio — czy szafogenezy, nie trzeba się troszczyć tak samo, jak nie interesujemy się tym, skąd ziarno chwastu czerpie siłę i wiedzę dla wzejścia.