O ile jednak dążenie do mądrości wydaje się dostojne, nie ma dostojnych argumentów na ucieczkę z mądrości, nikt bowiem nie oświadcza wtedy głośno, że pragnie otępienia, a jeśliby nawet pragnąc miał tę odwagę wyznań, to dokąd się ma właściwie cofnąć? Gdyż nie ma już przyrodzonych rozziewów między rozumem a nierozumem, bo je nauka skwantowała i rozpuściła, i dlatego nawet dezertera wiedzy czeka wolność, musi bowiem wybrać wcielenie, jakie mu odpowiada, a stoi przed nim więcej szans, niż jest gwiazd na niebie. Straszliwie mądry wśród podobnych sobie staje się karykaturą mądrości, jak królowa pszczół staje się bez ula karykaturą matki, kiedy na nic jest zwał jajeczek, rozsadzający jej odwłok.
Przychodzi więc do ucieczek z tego miejsca, chyłkiem i w największym wstydzie lub gwałtem i w największej panice. Tam, gdzie każdy musi być, jaki jest, trwa przy swoim z konieczności. Tam, gdzie każdy może być inny, niż jest, będzie rozdrabniał swój los skokami bytowych przesiadek. Społeczność taka wygląda z góry jak rojowisko owadów na rozpalonej płycie. Z dala wygląda jej męka jak farsa, bo śmieszą skoki z mądrości w otępienie i owoce rozumu używane po to, by można grać na brzuchu jak na bębnie, biec na stu nogach lub wyścielać mózgiem ściany. Gdy ukochaną istotę można zdublować, nie ma już ukochanych istot, lecz urągowisko miłości, a kiedy można być każdym i żywić dowolne przekonania, nie jest się już nikim i nie ma się żadnych przekonań. Toteż dzieje nasze idą na dno i odbijają się od tego dna skacząc jak pajac na sznurku, i dlatego wydają się koszmarnie śmieszne.
Władza reglamentuje wolność, lecz stawia tak granice nieautentyczne, które atakuje bunt, bo nie można zakrywać raz dokonanych odkryć. Tak więc mówiąc, że Szatan jest uosobieniem wolności, chciałem wyrazić myśl, że stanowi on tę stronę Bożego dzieła, która przeraża nas najbardziej jako rozdroże mocy kontinuum, na którym stajemy, sparaliżowani osiągniętym celem. Podług naiwnej myśli filozoficznej świat „powinien” nas ograniczać tak, jak kaftan bezpieczeństwa ogranicza wariata, a drugi głos w tejże filozofii bytu mówi, że te więzy „powinny” tkwić w nas samych. Kto tak mówi, łaknie istnienia granic wolności albo ustanowionych w świecie, albo w sobie samym, gdyż chce, żeby go świat nie przepuszczał w pewnych kierunkach albo żeby go jego własna natura tak zatrzymywała. Wszelako Bóg nie dał nam ani pierwszych, ani drugich granic. A nie tylko nie dał takich granic, lecz wygładził miejsca, w których myśmy się ich niegdyś spodziewali, żebyśmy sami nie wiedzieli, przekraczając je, że to właśnie czynimy.
Spytałem, czy z tego nie wynika, że Bóg jest podług duizmu identyczny z Szatanem? Zauważyłem nieznaczne poruszenie obecnych. Historyk milczał, a generał zakonu rzekł:
— Jest tak, jak mówisz, ale nie jest tak, jak myślisz. Mówiąc „Bóg jest Szatanem”, nadajesz tym słowom groźny sens niegodziwości Stwórcy. To, co powiedziałeś, jest tedy nieprawdą — ale tylko w twoich ustach. Gdybym to ja powiedział albo którykolwiek z obecnych ojców, słowa te znaczyłyby coś zupełnie innego. Znaczyłyby one tylko, że są takie dary Boże, które możemy przyjąć bez oporu, i takie, których nie możemy podźwignąć. Znaczyłyby one „Bóg nas w niczym, ale to w niczym nie ograniczył, nie uszczuplił i nie skrępował”. Zauważ, proszę, że świat, zniewolony do samego dobra, jest takim samym przybytkiem niewoli jak świat zniewolony do samego zła. Czy zgadzasz się ze mną, Dagdorze?
Historyk, do którego zwrócone było to pytanie, przytwierdził i zabrał glos.
— Znane mi są, jako dziejopisowi wiar, teogonie, podług których Bóg urządził świat niezupełnie doskonały, który jednak ruchem prostym bądź zygzakowatym, czy po spirali zmierza do perfekcji, czyli znane mi są doktryny, według których Bóg jest to bardzo duże dziecko, puszczające zabawki we „właściwym” kierunku, gwoli swej uciesze. Znam też nauki, nazywające doskonałym to, co już jest, by się zaś rachunek tej doskonałości zgadzał w bilansie, robią w nim poprawkę i ta poprawka nosi imię diabła. Lecz zarówno model bytu jako zabawy w puszczanie kolejek z rozkręcającą się sprężyną wiecznego postępu, który dźwiga stworzone coraz sprawniej tam, gdzie coraz lepiej, oraz model bytu, w którym świat jest boksem Jasności i Mroku, walczących przed Bożym sędzią ringowym, jak i model świata, w którym niezbędne są cudowne interwencje, czyli Stworzenia, jako psującego się zegarka i cudu jako Bożej pincety, dotykającej werków gwiazdowych, żeby podkręcić, co należy, jak też model świata jako smacznego tortu, w który powtykane są ości diabelskich pokus — wszystkie one stanowią obrazki z elementarza rodzaju rozumnego, to jest książeczki, którą dojrzały wiek odkłada ze wzruszoną melancholią, ale i ze wzruszeniem ramion, na półki dziecinnego pokoju. Nie ma demonów, jeśli nie uważać za demona wolności; świat jest jeden i Bóg jest jeden, i wiara jest jedna, przybyszu, a reszta jest milczeniem.
Chciałem pytać, jakie są podług nich pozytywne cechy Boga i świata, bo na razie wciąż słyszałem tylko, czym Bóg n i e jest, a też po wykładzie na temat eschatologii wolności miałem w głowie jeden wir i mętlik — lecz trzeba było ruszać w dalszą drogę. Gdyśmy się już kołysali na naszych żelaznych rumakach, podczas jazdy spytałem, tknięty niespodziewaną myślą, o. Darga, czemu właściwie jego zakon nosi nazwę destrukcjanów?
— Wiąże się to z tematem naszej rozmowy za stołem — odparł. — Nazwa ta, historycznego pochodzenia, oznacza aprobatę bytu w całości, jako w całości pochodzącego od Boga, zarówno w tym, co jest w nim twórczością, jak w tym, co się nam zdaje jej przeciwieństwem. Nie oznacza ona — pospieszył dodać — jakobyśmy sami opowiadali się za destrukcją; zapewne teraz nikt by tak zakonu nie ochrzcił, lecz to imię jest płodem pewnej przekory teologicznej , odzwierciedlającej już przebyte kryzysy Kościoła.
Zmrużyłem oczy, bo dotarliśmy do miejsca, w którym kanał, wskutek chwalenia się stropów, wychodził częściowo na powierzchnię gruntu — i długo nie mogłem podnieść powiek, tak odwykłem od słońca. Znajdowaliśmy się na równinie wyzbytej śladów wszelkiej wegetacji; miasto stało sinawym zrębem gmachów na horyzoncie, a całą przestrzeń rozcinały w różne strony idące gładkie i szerokie drogi, jakby ulane z taśm srebrzystego metalu; panowała na nich pustka zupełna, jak i w niebie, po którym szło tylko kilka brzuchatych, białych obłoków.
Nasze wierzchowce, przedstawiające się sposobem szczególnie pokracznym na drodze przystosowanej do największego pędu, z wolna, skrzypiąc, też jakby oślepione promieniami słońca, do którego nie nawykły, szły na znany zakonnikom skrót, lecz zanim dotarliśmy do betonowej rynny, na powrót zagłębiającej się w ziemi, pojawiła się między łukami wiaduktu niewielka budowla szmaragdowej i złocistej barwy; pomyślałem sobie, że to pewno stacja benzynowa. Stał przy niej pojazd płaski, jak duży karaluch, przystosowany tym kształtem do szybkości; budynek nie miał okien, tylko wpółprzejrzyste ściany, przez które słońce przeświecało jak przez witraż; gdyśmy znaleźli się o jakieś sześćdziesiąt kroków całą rozciągniętą kolumną, uszłyszałem dobiegające stamtąd jęki i rzężenia tak okropne, aż włos mi się zjeżył. Głos, niewątpliwie ludzki, charczał i stękał na przemian. Nie miałem najmniejszej wątpliwości, że to krzyk torturowanego, może mordowanego, spojrzałem na towarzyszy, nie zwracali jednak na owe wrzaski potępieńcze najmniejszej uwagi.
Chciałem wołać do nich, żebyśmy pospieszyli z pomocą, ale głos mi odjęło przerażenie, że los katowanego człowieka może im być aż tak obojętny, więc zeskoczyłem z żelaznego czworonoga i pognałem przed siebie, nie oglądając się na nikogo. Nim zdążyłem dobiec do budynku, po krótkim, chrapliwym wrzasku zapadła cisza. Budynek był pawilonem o lekkich kształtach, bez widocznych drzwi, obiegłem go nadaremnie i zatrzymałem się jak wkopany przed ścianą z błękitnawego szkliwa, na tyle przezroczystą, że mogłem zajrzeć do wnętrza. Na zachlapanym krwią stole spoczywała naga postać między aparatami, które wpijały lśniące rurki czy cęgi w jej ciało, już martwe, tak wykręcone agonalnym skurczem, że rąk od nóg nie umiałem odróżnić. Nie widziałem też głowy, czy tego, co ją zastępowało, zamkniętej w ciężkim metalowym dzwonie, nasuniętym z góry, nastroszonym iglastymi kolcami. Trup nie broczył już z licznych ran, bo serce przestało bić. W stopy piekł mnie rozpalony słońcem piasek, w uszach brzmiał jeszcze potępieńczy ryk tego Dychtończyka, stałem porażony ohydą, strachem, niezrozumiałością sceny, bo trup był sam — mogłem zajrzeć we wszystkie kąty owej sali tortur maszynowych; raczej poczułem, aniżeli usłyszałem zbliżanie się zakapturzonej postaci, i dostrzegłszy kątem oka, że to przeor, odezwałem się ochryple: