Выбрать главу

Po tych wszystkich uporczywych studiach byłem tak wyczerpany, że kiedy odniosłem do biblioteki ostatni stos przeczytanych dzieł, nic nie robiłem przez tydzień, tylko się opalałem w meblowym zagajniku.

Pytałem przeora, co sądzi o biotycznej sytuacji. Jego zdaniem nie ma już dla Dychtończyków powrotu do kształtów ludzkich, bo się od nich nazbyt odsądzili; kształty te budzą, wskutek wielowiekowej indoktrynacji, takie uprzedzenia i taką repulsję powszechną, że nawet oni — roboty — muszą, ukazując się w publicznych miejscach, szczelnie zakrywać całą postać. Spytałem go wtedy — byliśmy sami po kolacji w refektarzu — jaki jest właściwie sens — wewnątrz takiej cywilizacji — działalności zakonnej i wiary?

Przeor uśmiechnął się do mnie głosem.

— Czekałem na to pytanie — rzekł. — Odpowiem ci na nie dwa razy, raz prostacko, a raz subtelniej. Duizm, najpierw, to tyle, co „na dwoje babka wróżyła”. Bóg jest bowiem tajemnicą do tego stopnia, że nie można mieć całkowitej pewności nawet w kwestii jego istnienia. Tak więc albo jest, albo go nie ma i stąd wywodzi się etymologiczny korzeń imienia naszej wiary. A teraz powtórnie, lecz głębiej: Bóg — Pewność nie jest tajemnicą doskonałą, skoro przynajmniej w tym można go przychwycić i całkowicie ograniczyć, że Jest. Gwarantowany byt jego to tyle, co oaza, miejsce uspokojenia, leniwiec ducha, i właśnie z ksiąg historii religii możesz wyczytać przede wszystkim wiekowy, bezustanny, do ostateczności napięty, w szaleństwo idący wysiłek myśli, która wciąż gromadziła argumenty i dowody Jego istnienia, i wciąż rozsypujące się w gruz wznosiła z odłamków i szczątków od nowa. Nie utrudzaliśmy cię przedkładaniem naszych ksiąg teologicznych, ale gdybyś do nich zajrzał, zobaczyłbyś te etapy dalsze rozwoju naturalnego wiary, jakich jeszcze nie znają młodsze cywilizacje. Faza dogmatyki nie urywa się nagle, lecz przechodzi od stanu zamknięcia w stan otwarcia, gdy ustanowiony zostaje, dialektycznie, po dogmacie nieomylności głowy Kościoła — dogmat nieuchronnej omylności wszelkiej myśli w kwestiach wiary, sformułowany zwięźle w słowach: „Nic z tego, co może być wysłowione TU, nie jest odpowiednie względem tego, co trwa TAM”. Przychodzi do dalszego podnoszenia poziomu abstrakcji: zauważ, proszę, że dystans między Bogiem a rozumem powiększa się z upływem czasu — wszędzie i zawsze!

Za starożytnym objawieniem Bóg wciąż się wtrącał do wszystkiego, dobrych do nieba brał żywcem, złych siarką polewał, za byle krzakiem siedział, i dopiero potem zaczęło się oddalanie, Bóg tracił naoczność, człekokształtność, brodatość, znikły szkolne pomoce cudów i demonstracje poglądowe przesiedlania demonów w capy, i kontrolne wizytacje anielskie; wiara, jednym słowem, obywała się już bez cyrkowej metafizyki; tak ze sfery zmysłów przechodziła w sferę odrywań. Nie zabrakło i wtedy dowodów Jego istnienia ani wyrażonych w języku wyższej algebry sanktorów, ani bardziej jeszcze elitarnej hermeneutyki. Abstrakcje te docierają wreszcie do punktu, w którym ogłasza się śmierć Boga, aby zdobyć ten rodzaj żelaznego, lodowatego i rozdzierającego spokoju, jaki należy się żywym, gdy opuszczają ich na zawsze najmocniej ukochani.

Manifest o śmierci Boga jest tedy manewrem kolejnym, który ma nas, chociaż druzgocząco, pozbawić metafizycznej fatygi. Jesteśmy sami i zrobimy, co zechcemy, albo to do czego nas dalsze odkrycia doprowadzają. Otóż duizm poszedł już dalej; w nim wierzysz wątpiąc i wątpisz wierząc; ale i ten stan nie może być ostateczny. Podług niektórych ojców prognozytów ewolucje i rewolucje, czyli obroty i przewroty wiar, nie przebiegają w całym Kosmosie tożsamo i są cywilizacje bardzo potężne i wielkie, które zarządzać usiłują całą Kosmogonią w ramach antybożej prowokacji. Podług tego domysłu są w gwiazdach ludy, które usiłują okropne milczenie Boga przełamać rzuconym mu wyzwaniem, to jest groźbą KOSMOCYDU: chodzi im o to, żeby Kosmos cały zbiegł się w jeden punkt i sam siebie spalił w ogniu takiego ostatecznego skurczu; chcą więc niejako wyważeniem z posad dzieła Bożego wymusić na Bogu jakąkolwiek reakcję; chociaż nic o tym nie wiemy pewnego, pod względem psychologicznym wydaje mi się ten zamysł możliwy. Lecz i daremny zarazem; urządzanie antymaterią krucjat przeciw Panu Bogu nie wygląda bowiem na rozsądny sposób nawiązywania z Nim dialogu.

Nie mogłem powstrzymać cisnącej się na usta uwagi, że duizm, jak widzę, jest właściwie agnostycyzmem czy też „ateizmem nie do końca pewnym siebie” albo bezustannym drganiem między biegunami: jest nie ma. Ale jeśli jest w nim chociaż szczypta wiary w Boga, to czemu właściwie służy zakonny byt? Komu przydaje się na cokolwiek to wysiadywanie w katakumbach?

— Zbyt wiele pytań naraz! — rzekł o. Darg. — Czekajże. A co mielibyśmy właściwie robić według twej myśli?

— Jakże? Chociażby rozwijać działalność misyjną…

— A więc ty wciąż jeszcze nic nie rozumiesz! Wciąż jesteś tak daleki ode mnie, jak w chwili pierwszego pojawienia! — rzekł przeor z głębokim smutkiem. — Uważasz, że powinnibyśmy zajmować się upowszechnianiem wiary? Misjonarstwem? Tworzyć konwertytów? Nawracać?

— A ojciec tak nie sądzi? Jak to może być? Czy to nie stanowi we wszystkich czasach waszego posłannictwa? — pytałem zdumiony.

— Na Dychtonii — rzekł przeor — możliwych jest milion rzeczy, z jakich nie zdajesz sobie sprawy. Można u nas zetrzeć prostym zabiegiem całą zawartość osobniczej pamięci i naładować opustoszały przez to umysł nową pamięcią syntetyczną, taką, że poddanemu zabiegowi będzie się wydawało, jakoby przeżył to, czego nie doznawał, jednym słowem, można uczynić go Kimś Innym, niż był do operacji. Można odmienić charakter i osobowość, więc przerabiać jurnych gwałtowników w słodkich samarytan i na odwrót; ateistów w świętych lub ascetów w rozpasańców; można otępiać mędrców, a głupców czynić geniuszami; pojmij, proszę, że to wszystko jest bardzo łatwe i nic MATERIALNEGO nie stoi na przeszkodzie takim przeróbkom. A teraz zważ dobrze na to, co ci powiem.

Ulegając argumentom naszych kaznodziejów, zakamieniały ateista mógłby uwierzyć. Powiedzmy, że tacy złotouści wysłańcy naszych zakonów nawrócą rozmaite osoby. Końcowy stan tych misjonarskich zabiegów byłby taki, że wskutek zmian, co nastąpiły w ich umysłach, ludzie dotąd niewierzący uwierzyliby. To oczywiste, nieprawdaż?

Przytaknąłem.

— Wybornie. A teraz zważ, że te osoby będą żywiły w kwestiach wiary nowe przekonania, ponieważ dostarczając im informacji za pośrednictwem natchnionych słów i kaznodziejskich gestów w określony sposób urobiliśmy ich mózgi. Otóż ten końcowy stan — mózgów ożywionych zachłanną wiarą i pożądaniem Boga — można osiągnąć milion razy szybciej i bardziej niezawodnie, stosując odpowiednio dobraną gamę środków biotycznych. Więc dlaczego właściwie mielibyśmy misjonarzować staroświeckim perswadowaniem, kazaniami, prelekcjami, wykładami, skoro także do naszej dyspozycji stoją te środki nowoczesne?

— Ojciec chyba nie mówi tego poważnie! — zawołałem. — Toż to byłoby nieetyczne! Przeor wzruszył ramionami.