W dwadzieścia lat później powstały pierwsze partie polityczne. Nie od razu zorientowałem się, czytając, że „polityka” oznacza na Dychtonii coś innego niż u nas. Przeciwieństwem programu politycznego, postulującego powielanie cielesnych ukształtowań, jest program monotyczny, który głosi redukcjonizm, czyli potrzebę wyzbywania się narządów uznawanych przez monotyków danego stronnictwa za zbędne. Gdy dotarłem do tego miejsca fascynującej lektury, wpadł bez pukania do celi mój braciszek i pełen nie ukrywanego lęku kazał mi natychmiast się zbierać, ponieważ furtian sygnalizuje niebezpieczeństwo. Pytałem jakie; poganiał mnie jednak wołając, że nie ma chwili do stracenia. Nie miałem żadnych rzeczy osobistych, więc ścisnąwszy tylko książkę pod pachą, pobiegłem w ślad za mym przewodnikiem.
W podziemnym refektarzu krzątali się już gorączkowo wszyscy oo. destrukcjanie; kamienną rynną zjeżdżały całe zwaliska ksiąg spychanych z góry drągami przez braci bibliotekarzy, ładowano je do pojemników i w największym pośpiechu opuszczano w głąb studni, wykutej w szczerej skale; na moich osłupiałych oczach zakonnicy, w mig rozdziawszy się do naga, czym prędzej powrzucali także swoje habity i kaptury do ocembrowanego otworu; byli co do jednego z grubsza tylko człekokształtnymi robotami. Następnie całą hurmą wzięli się do mnie, przylepiając mi do ciała dziwaczne wypustki baloniastego i wężowego kształtu, ogony czy kończyny, nie mogłem się w tym wyznać, tak się spieszyli; przeor osobiście założył mi na głowę bebesznię, wyglądającą jak powiększony nadmuchaniem i rozpękły karaluch; jedni jeszcze lepili, a już inni malowali mnie w pasy czy pręgi; ponieważ wokół nie było żadnego lustra ani błyszczącej powierzchni, nie wiem, jak wyglądałem, lecz wydawali się dość z siebie zadowoleni.
Popychany, znalazłem się w kącie i dopiero wtedy zauważyłem, że przypominam raczej czworonoga, a może i sześcionoga, niż istotę o postawie wyprostnej. Kazali mi kucnąć i na wszystkie pytania, gdyby je ktokolwiek do mnie kierował, odpowiadać wyłącznie beczeniem. Ledwo się to stało, załomotano przeraźliwie w drzwi; oo. roboty rzucili się do jakichś wywleczonych na środek refektarza aparatów, przypominających (ale nie bardzo) maszyny do szycia i całe pomieszczenie wypełnił hurkot ich pozorowanej pracy. Po kamiennych stopniach zeszła do nas lotna kontrola. Mysiałem, że nie ustoję nawet na moich czterech nogach, gdy z bliska przyjrzałem się jej członkom. Nie wiedziałem, czy są ubrani, czy nadzy; każdy przedstawiał się inaczej.
Ogony mieli bodaj wszyscy, zakończone włosianym buńczukiem, który ukrywał solidną pięść; nosili je na ogół niedbale przerzucone przez ramię, o ile ramieniem można nazwać baniastą wypukłość okoloną dużymi brodawkami; pośrodku tej bani była skóra biała jak mleko; pojawiały się na niej barwne stygmaty — nie od razu pojąłem, że porozumiewają się zarówno głosem, jak też wyświetlając sobie, owym cielesnym ekranem, rozmaite napisy i skróty. Starałem się policzyć im bodaj nogi; mieli co najmniej po dwie, ale było paru trójnogich i jeden popiątny; odniosłem wszelako wrażenie, że im kto więcej miał nóg, tym mu się niewygodniej chodziło. Obeszli całą salę, przyjrzeli się od niechcenia braciszkom, pochylonym nad maszynami i pracującym z największą zawziętością, aż kontroler wyższy od innych, z ogromną pomarańczową kryzą wokół bebeszni, która mu się nadymała i lekko świeciła, gdy mówił, kazał małemu, ledwie dwunogiemu z kusym ogonkiem, pewno kanceliście, zbadać trywutnie. Coś tam pisali, mierzyli, nie odzywając się ni słowem do robotników-zakonników i mieli już odejść, gdy zielonkawy trójnogi dostrzegł moją obecność; pociągnął mnie za jedną z frędzlistych wypustek, więc na wszelki wypadek z cicha beknąłem.
— E, to ten stary gwamdlista, ma osiemnastkę, zostawić go! — rzekł większy, zajaśniawszy, mały zaś odparł szybko:
— Tak jest. Wasza Ciałość!
Z aparatem, podobnym do latarki, obeszli jeszcze wszystkie kąty refektarza, ale do studni żaden się nawet nie zbliżył. Coraz wyraźniej wyglądało mi to na niedbale przeprowadzaną formalność. Jakoż po dziesięciu minutach już ich nie było, maszyny poszły w ciemny kąt, zakonnicy jęli bisować pojemniki, wyżymali swoje przemoczone habity, rozwieszali je na sznurku, by podeschły, ojcowie bibliotekarze zamartwiali się, bo do jednego nieszczelnego pojemnika dostała się woda, więc trzeba było zaraz przekładać bibułą przemoczone kartki starodruków, przeor zaś, to jest ojciec robot, a jużem sam nie wiedział, jak i co mam o nim myśleć, odezwał się do mnie z życzliwością, że się, chwała Bogu, wszystko dobrze skończyło, lecz na przyszłość muszę się pilnować: tu pokazał podręcznik historii, który uroniłem w ogólnym rozgardiaszu. Sam na nim siedział przez cały czas rewizji.
— A więc posiadanie książek jest wzbronione? — spytałem.
— Zależy komu! — odparł przeor. — Nam tak! A już specjalnie — takich! Uchodzimy za przestarzałe maszyny, zbędne od czasów Pierwszej Rewolucji Biotycznej; toleruje się nas, podobnie jak wszystko, co schodzi w katakumby, bo taki jest, nieoficjalny zresztą, obyczaj od rządów Glaubona.
— A co to jest „gwamdlista”? — spytałem. Przeor zmieszał się nieco.
— To zwolennik Bghiza Gwarndla, wielkorządcy sprzed dziewięćdziesięciu lat. Niezręcznie mi o tym mówić… schronił się u nas ten nieszczęsny gwamdlista, więc udzieliliśmy mu przytułku; siedział zawsze w tym kącie, udawał, biedak, pomieszanego na umyśle; dzięki temu uchodził za nieodpowiedzialnego i mógł mówić, co chciał… przed miesiącem kazał się zamrozić, żeby doczekać „lepszych czasów”… więc pomyślałem, że, w razie nagłej potrzeby, moglibyśmy przebrać pana… nieprawdaż?… chciałem pana uprzedzić o tym, ale nie zdążyłem. Nie przypuszczałem, że kontrola nastąpi akurat dziś, bywają nieregularne, lecz ostatnio raczej rzadkie…
Nicem z tego nie zrozumiał. Zresztą czekały mnie, dopiero teraz, przykre fatygi, bo klej, jakiego użyli destrukcjanie, by zakamuflować mnie pod owego gwamdlistę, trzymał okropnie mocno i miałem wrażenie, że wyrywają mi sztuczne rypciny oraz grząśle razem z kawałkami żywego ciała; spełniałem, stękałem, nim wreszcie, jako tako przywrócony do ludzkiego wyglądu, udałem się na spoczynek. Przeor sugerował potem, że można by mnie przemienić cieleśnie, w sposób, rozumie się, odwracalny, lecz gdy pokazano mi na rycinie, jak miałbym wyglądać, wybrałem już raczej dalsze ryzyko niecenzuralności; ustawowo zalecone kształty były nie tylko monstrualne w moich oczach, ale w najwyższym stopniu niewygodne, tak np. lec przy nich było niepodobieństwem: należało się powiesić do snu.
Ponieważ późno udałem się na spoczynek, nie wyspałem się jak należy, gdy mój młody opiekun zbudził mnie śniadaniem przyniesionym do celi; teraz pojmowałem lepiej, jak znaczną mi tu okazują gościnność, boż sami ojcowie nie jedli nic, a co do wody, to być może, mieli akumulatorowy napęd i potrzebowali destylowanej, lecz na cały dzień i tej wystarczało im parę kropli, by zaś mnie wyżywić, musieli urządzać wyprawy w zagajnik meblowy. Dostałem tym razem nieźle przyrządzoną poręcz; jeśli mówię, że ją dobrze ugotowano, to nie dlatego, że była naprawdę smaczna, ale jedząc umiałem już zrobić poprawkę na wszystkie okoliczności towarzyszące kulinarnym zabiegom.
Wciąż jeszcze przebywałem pod znacznym wrażeniem nocnej kontroli i nie umiałem uzgodnić jej z tym, co dotąd zdążyłem wyczytać w podręczniku historii, toteż zaraz po śniadaniu wziąłem się do dalszych studiów.
Od zarania auto-ewolucji rozdzierały obóz postępu cielesnego głębokie różnice zdań w kwestiach zasadniczych. Opozycja konserwatystów znikła już po czterdziestu latach od chwili wielkiego odkrycia; zwano ich ponurymi wstecznikami. Postępowcy natomiast dzielili się na zamachowców, docelitów, powielan, liniuchów, rozlewitów i wiele innych partii, których nazw ani programów już nie pamiętam. Zamachowcy żądali, by władza ustaliła doskonały prototyp cielesny, który wprowadzi się w życie od jednego zamachu. Docelici, bardziej krytycznie nastawieni, sądzili, że się takiej doskonałości nie da natychmiast utworzyć, opowiadali się tedy raczej za drogą do idealnego ciała, lecz nie było jednoznaczne, jaka to ma być droga, przede wszystkim zaś, czy dla generacji przejściowych może być przykra? W tym względzie rozpadali się na dwa odłamy. Inni, np. liniuchowie i powielanie, utrzymywali, że warto wyglądać rozmaicie na różne okazje, czy też, że człowiek nie jest gorszy od owadów — skoro one przechodzą w ciągu życia metamorfozy, to i on mógłby tak postępować: dziecko, wyrostek, młodzian, człek dojrzały byliby upostaciowaniami wzorców zasadniczo odmiennych. Co do rozlewitów, byli radykałami; potępiali szkielet jako przeżytek, głosili odejście od budowy kręgowcowej i zachwalali miękką wszechplastyczność. Rozlewita mógł się tak sam wymodelować czy też ugnieść cieleśnie, jak mu dusza pragnęła; było to co najmniej praktyczne w tłoku, a też w stosunku do gotowej odzieży rozmaitych wymiarów; niektórzy z nich wałkowali się i turlali do najdziwaczniejszych form, chcąc podług sytuacji i stanu ducha wyrażać swe nastroje samouczłonkowaniem; przeciwnicy poli — i monotyczni nadali im pogardliwe przezwisko kałużan.