Выбрать главу

Przybyliśmy wreszcie do siedziby oo. prognozytów, gdzie przyjęto nas z honorami, ja zwłaszcza znajdowałem się w ośrodku powszechnej uwagi. Ponieważ meblowa puszcza została daleko, ojcowie prognozyci musieli się specjalnie zakrzątnąć, by przysposobić z myślą o mnie przyzwoity posiłek. Dostarczyły go magazyny opuszczonej metropolii pod postacią torebek z plemnikami; postawiono przede mną miski, jedną pustą, drugą pełną wody, i po raz pierwszy mogłem przekonać się o działaniu produktów biotycznej cywilizacji.

Zakonnicy gorąco usprawiedliwiali się przede mną z braku zupy; po prostu braciszek, wysłany na powierzchnię ziemi studzienką kanalizacyjną, nie umiał odnaleźć właściwej torebki; z kotletem poszło jednak nieźle: plemnik, polany kilkoma łyżkami wody, napęczniał, rozpłaszczył się, tak że po chwili miałem na talerzu smacznie przyrumieniony medalion cielęcy, cały w masełku, które, skwiercząc od nagrzania, wydzielało się jego porami. W magazynie, z którego dobyto ten specjał, musiał panować zupełny chaos, skoro między paczuszkami z gastronomicznymi plemnikami zawieruszyły się inne: zamiast deseru wyrósł mi na talerzu magnetofon, a i to nie nadający się do użytku, bo miał na szpulach tasiemki od kalesonów. Wyjaśniono mi, że to efekt hybrydyzacji, która teraz często się zdarza, albowiem nie nadzorowane automaty produkują plemniki coraz gorszej jakości; te produkty biotyczne mogą się krzyżować i tak właśnie powstają najniesamowitsze mieszańce. Przy tej okazji wpadłem wreszcie na trop pochodzenia dzikich mebli.

Zacni ojcowie chcieli posłać zaraz któregoś z młodszych zakonników ponownie w ruiny miasta, za deserem dla mnie, lecz gorąco się temu sprzeciwiłem. Daleko bardziej niż na deserze, zależało mi na rozmowie.

Refektarz, niegdyś wielka oczyszczalnia kanałów miejskich, przedstawiał się nader schludnie, wysypany białym piaskiem, oświetlony licznymi lampami, które u prognozytów były inne niż u destrukcjanów, mianowicie mrugające i pręgowane, jakby wywodziły się od wyolbrzymionych os. Siedzieliśmy za długim stołem na przemian, więc obok każdego destrukcjana spoczywał na swym chassis prognozyta; odczuwałem niepojęte skrępowanie, że ja jeden mam obnażoną twarz i ręce — przy zamaskowanych postaciach ojców robotów w ich zgrzebnych kapturach ze szkłem w otworach oczu i przy oo. komputerach, którzy, graniaści, w najmniejszym już stopniu nie przypominali żywej istoty; niektórzy spośród nich połączeni byli pod stołem kabelkami, ale nie ważyłem się pytać o sens tej ich wieloprzewodowej łączności.

Rozmowa, jaka wywiązała się przy tym samotnym obiedzie — boż ja jeden go spożywałem — znów, siłą nieodpartych rzeczy, zeszła ku transcendentalnej tematyce. Pragnąłem dowiedzieć się, co ostatni wierzący Dychtonii sądzą w kwestiach dobra i zła, Boga i diabła, a gdy zadałem to pytanie, nastała dłuższa chwila ciszy, w której tylko pręgowane lampy brzęczały cicho w rogach refektarza; zresztą może to był prąd oo. prognozytów.

Odezwał się wreszcie siedzący naprzeciw mnie starszy komputer, z zawodu historyk religii, jak się później dowiedziałem od ojca Darga.

— Zmierzając wprost do celu, wyraziłbym nasze poglądy tak — powiedział, — Szatan jest tym, czego najbardziej w Bogu nie rozumiemy. Nie znaczy to. Jakobyśmy sądzili, że Bóg sam stanowi aliaż pierwiastków wyższego i niższego, dobra i zła, miłości i nienawiści, mocy stwarzania i żądzy zniszczenia. Szatan to myśl, że Boga można ograniczyć, zaklasyfikować, wydzielić, dokonując frakcjonowanej destylacji, tak aby został tym, i tylko tym, co potrafimy zaakceptować i przed czym się już bronić nie będziemy. Myśl ta nie daje się utrzymać wewnątrz historii, ponieważ jej nieuchronną konsekwencją jest wniosek, że nie ma innej wiedzy, jak pochodzącej od Szatana, i że on się dopóty rozszerza, dopóki nie pochłonie wszystkiego, co wiedzę zdobywa, w całości. A to, ponieważ wiedza unicestwia stopniowo dyrektywy, zwane przykazaniami objawionymi. Pozwala ona zabijać, nie zabijając, niszczyć, lecz tak, że to niszczenie stwarza, ulatniają się od niej osoby, jakim miała być należna cześć, choćby ojciec i matka, i padają od niej dogmaty, jak nadprzyrodzoności poczęcia niepokalanego i duszy nieśmiertelnej.

Jeżeli to miały być pokusy diabelskie, to wszystko, czego się tkniesz, jest diabelską pokusą, i nie można by nawet powiedzieć , że Szatan pochłonął cywilizację, ale w niej Kościoła nie pochłonął, ponieważ Kościół, choć z oporami, daje stopniowo zgodę na zdobywanie wiedzy, i nie ma na tej drodze żadnego miejsca, na którym mógłby rzec „dotąd, a dalej już nie!”, ponieważ nikt, w Kościele czy poza Kościołem, nie potrafi wiedzieć, jakie będą jutrzejsze skutki dzisiaj poznanego. Kościół może od czasu do czasu wydawać bitwy temu postępowi, lecz gdy broni jednego frontu, ot choćby nienaruszalności poczęcia, postęp, zamiast dać frontalny bój, dokonuje manewru okrążającego, którym likwiduje sens bronionych pozycji. Tysiąc lat temu Kościół nasz bronił macierzyństwa, a wiedza zlikwidowała pojęcie matki, najpierw rozcinając akt macierzyństwa na dwoje, potem wynosząc je z ciała na zewnątrz, potem dokonując syntezy zarodka, tak że po trzech wiekach obrona straciła wszelki sens; musiał tedy Kościół przystać na zapłodnienie zdalne i na poczęcie w laboratorium, i na poród w maszynie, i na ducha w maszynie, i na maszynę, dostępującą sakramentów, i na zniknięcie różnicy pomiędzy naturalnie stworzonym i sztucznym bytem. Gdyby obstawał przy swoim, to musiałby jednego dnia uznać, że nie ma innego Boga prócz Szatana.

Aby uratować Boga, uznaliśmy historyczność Szatana, czyli jego ewolucję jako zmieniającej się w czasie projekcji tych wszystkich cech, które nas w Stworzeniu zarazem przerażają i pogrążają. Szatan to naiwna myśl, że między Bogiem a Niebogiem można rozróżniać jak między dniem i nocą. Bóg jest Tajemnicą, a Szatan to zebrane w osobę, wydzielone cząstkowo rysy tej Tajemnicy. Nie ma dla nas ponadhistorycznego Szatana. To jedno, co w nim trwałe i co brano za osobę, pochodzi z wolności. Musisz jednak, gościu i przybyszu z dalekich stron, zapomnieć o kategoriach twej myśli, ukształtowanej w innej historii niż nasza, kiedy mnie słuchasz. Wolność oznacza dla nas coś zupełnie innego niż dla ciebie. Oznacza ona upadek wszelkich ograniczeń działania, czyli zanik tych wszystkich oporów, jakie życie napotyka na swym zaraniu rozumowym. Te opory kształtują rozum, bo wydobywają go na wierzch z wegetacyjnych otchłani. Ponieważ te opory dają się dotkliwie we znaki, historycznemu rozumowi roi się jako ziszczenie — pełnia swobód, i dlatego właśnie w tym kierunku zmierza cywilizacyjnymi krokami. Jest krok ciosania kamiennych urn i jest krok wskrzeszania zmarłych, i jest krok gaszenia słońc i nie ma między nimi nieprzebytych przeszkód.

Wolność, o jakiej mówię, to nie ten skromny stan pożądany przez jednych ludzi, kiedy inni ich dręczą. Wtedy bowiem człowiek jest dla człowieka kratą, ścianą, sidłami i przepaścią. Wolność, którą mam na myśli, leży dalej, rozpościera się poza tą strefą socjalnych zdławień wzajemnych, ponieważ strefę tę można przejść cało, a wtedy, w poszukiwaniu nowych oporów, bo ich już ludzie ludziom nie stawiają, odnajduje sieje w świecie i w sobie i wybiera się za przeciwnika siebie i świat, żeby z obojgiem walczyć i oboje sobie podporządkować. A kiedy i to się udaje, otwiera się otchłań wolności, ponieważ im więcej można czynić, tym mniej się wie, co czynić należy. Zrazu kusi mądrość, lecz z dzbana wody na pustyni staje się ona takim dzbanem wśród jeziora, gdy przyswajalna jak woda i gdy nią możesz obdarzyć żelazny złom i żabi skrzek.