Stanisław Lem
Podróż dwudziesta
Zaczęło się to w niespełna dobę po moim powrocie z Hyjad, gromady kulistej, tak gęstej od gwiazd, że cywilizacje gniotą się w niej jak kasza w garnku. Nie rozpakowałem jeszcze i połowy walizek z przywiezionymi okazami, a już mi ręce opadały. Zamierzałem zrazu znieść cały bagaż do piwnicy i zająć się nim później, kiedy odsapnę, bo droga powrotna okropnie mi się dłużyła i niczego tak nie pragnąłem, jak usiąść na moim rzeźbionym fotelu w gabinecie przed kominkiem, wyciągnąć nogi, ręce wetknąć w kieszenie wyświechtanej bunżurki i powiedzieć sobie, że oprócz wybiegnięcia mleka, postawionego na ogniu, nic mi nie zagraża. Bo też po czterech latach takiej jazdy można mieć dość Kosmosu, przynajmniej na jakiś czas. Podejdę sobie, myślałem, do okna, a za nim nie czarna bezdnia, nie protuberancje skwierczące, lecz ulica, ogródki, krzaczki, piesek załatwia się pod drzewkiem z taką obojętnością wobec problemów Drogi Mlecznej, aż radość bierze.
Ale, jak to zwykle bywa z marzeniami, nic z tego nie wyszło. Zauważywszy, że już pierwsza paczka, wyciągnięta z rakiety, ma wgnieciony bok, pełen niepokoju o bezcenne okazy, których moc nagromadziłem, zaraz wziąłem się do rozpakowywania. Myrdangi zachowały się nieźle, ale kalusznice pod spodem pomięty się, po prostu nie mogłem tego tak zostawić, i w parę godzin odbiłem wieka największych skrzyń, pootwierałem kufry, grąsy pokładłem nad kaloryferem, żeby podeschły, bo przemoczyła je na wskroś herbata z termosu, a już zatrząsłem się na widok pchaków. Miały zostać ozdobą mojej kolekcji, po drodze jeszcze obmyślałem dla nich poczesne miejsca, boż to rzadkość nad rzadkościami — te produkty militaryzacji z Regulusa (jest to cywilizacja powołana w całości pod broń, i ani jednego cywila tam nie uświadczysz). Wypychanie to nie żadne „hobby” RegulańczykówJak pisze Tottenham, lecz coś pośredniego między praktyką religijną a sportem. Tottenham po prostu nie pojął, z jakich pozycji tam wypychają. Wypychanie stanowi na Regulusie czynność symboliczną; toteż pełne zdumienia uwagi, wraz z retorycznymi pytaniami, są u Tottenhama tylko wyrazem zupełnej ignorancji. Czymś innym jest wypychanie małżeńskie, czym innym — szkolne, wycieczkowe, miłosne itp. Ale nie mogę teraz wdawać się w tę sprawę. Dość na tym, że dźwigając regulańskie trofea z parteru na piętro, nadwerężyłem sobie dysk, więc chociaż zostało jeszcze huk roboty, powiedziałem sobie, że taką partyzantką wiele nie zdziałam. Pozawieszałem jeszcze tylko matulki na sznurze do bielizny w piwnicy i zeszedłem do kuchni, by przyrządzić kolację. Teraz już tylko sjesta, sielanka, dolce far niente — rzekłem twardo. Co prawda ocean wspomnień dalej wypełniał mnie, natarczywy jak martwa fala po ustaniu burzy. Roztłukując jaja spojrzałem na błękitny płomyk kuchenki gazowej — niby nic, lecz całkiem podobnie wyglądała Nowa Perseusza. Popatrzyłem na firankę — białą, jak płat azbestu, którym okrywałem stos atomowy, kiedy… Dość tego! — rzekłem sobie. Lepiej rozważyć, co milsze — jajecznica, czy jaja sadzone? Zdecydowałem się właśnie na oczka, kiedy dom zadygotał. Jajka, jeszcze nie ścięte, chlupnęły na podłogę, a jednocześnie, wpółzwrócony ku schodom, usłyszałem przeciągły rumor, jakby lawiny. Rzuciłem patelnię i pognałem na górę. Czyżby dach runął? Meteor?… Nie może być! To się nie zdarza!
Jedynym pokojem, którego nie zawaliłem pakunkami, była moja pracownia, i stamtąd właśnie niósł się hurkot. Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłem, była góra książek u stóp przechylonej biblioteki. Spod grubych tomisk Encyklopedii kosmicznej wyczołgiwał się tyłem, na kolanach, jakiś człowiek, tłamsząc zwalone książki, jakby mu jeszcze nie dość było uczynionej rujnacji i chciał je dodatkowo podeptać. Nim się odezwałem, wyrwał spod siebie jakiś długi, metalowy drąg, ciągnąc go za rękojeść, przypominającą kierownicę roweru bez kół; kaszlnąłem, lecz intruz, wciąż na czworakach, nie zwrócił na to najmniejszej uwagi. Zakaszlałem głośniej, a już wtedy jego sylwetka wydała mi się dziwnie znajoma, lecz dopiero gdy powstał, poznałem go. To byłem ja. Zupełnie jakbym patrzał w lustro. Zresztą kiedyś przeżyłem już całą serię takich spotkań, co prawda w gęstwie wirów grawitacyjnych, nie w spokojnym mieszkaniu!
Rzucił na mnie roztargnionym okiem i pochylił się nad swym przyrządem; zarówno to, że się tak szarogęsił, jak to zwłaszcza, że nie raczył się odezwać, wytrąciło mnie na koniec z równowagi.
— Co to wszystko znaczy! — nie podnoszę jeszcze głosu.
— Zaraz ci wyjaśnię… czekaj… — bormocze. Wstał, ciągnie tę rurę ku lampie, przekrzywia abażur, żeby mieć lepsze światło, poprawia papierek, podtrzymujący wysięgnik — wie, bestia, że abażur opada, więc to ani chybi ja naprawdę — i dotyka palcem jakichś pokręteł, najwyraźniej niespokojny.
— Wypadałoby się choć wytłumaczyć! — nie ukrywam już wzbierającej pasji. Uśmiecha się. Odstawia swój aparat, to jest opiera go o ścianę. Siada na moim fotelu, wyciąga drugą szufladę, wyjmuje z niej moją ulubioną fajkę i nieomylnie sięga po kapciuch z tytoniem. Tego mi już nadto.
— Bezwstydniku!! — mówię.
Okrągłym gestem ręki prosi mnie siadać. Mimo woli oceniając wzrokiem wyrządzone szkody — złamały się okładki dwu ciężkich atlasów nieba! — przysuwam sobie krzesło i zaczynam kręcić młynka palcami. Dam mu pięć minut na usprawiedliwienie i przeprosiny, a jeśli nie będę usatysfakcjonowany, to się inaczej porachujemy.
— Nonsens! — odzywa się mój nieproszony gość. — Zachowuj że się jak człowiek inteligentny! Jakże się chcesz ze mną rachować? Przecież każdy mój teraźniejszy siniec będzie potem twoim!
Milczę, a coś mi świta. W samej rzeczy, jeśli on to ja i wydarzyła mi się (ale jakim sposobem, u diabła?) pętla czasowa (lecz dlaczego właśnie ja muszę mieć takie przygody?!), może rościć sobie niejakie prawa do mojej fajki i nawet mieszkania. Ale po co było zwalać bibliotekę?
— To nieumyślnie — rzecze przez kłęby wonnego dymu, patrząc w koniec bucika, wcale eleganckiego. Huśta nogą założoną na nogę. — Chronocykl zarzucił mi przy hamowaniu. Zamiast w ósmą trzydzieści, wleciałem w ósmą trzydzieści i z jedną setną sekundy. Gdyby lepiej ustawili celownik, znalazłbym się na samym środku pokoju.
— Jak to? (Nic nie rozumiem). Po pierwsze: czy jesteś telepatą? Jak możesz odpowiadać na pytania, które sobie tylko myślę? A po wtóre: jeżeli rzeczywiście jesteś mną i przybyłeś w czasie, to co on ma do miejsca? Dlaczego poniszczyłeś książki?!!
— Gdybyś trochę pomyślał, sam byś zrozumiał wszystko. Jestem późniejszy od ciebie, więc muszę pamiętać wszystko, co sobie myślałem, tj. myślałeś, boż jestem tobą, tylko z przyszłości. A co do czasu i miejsca, to się przecież Ziemia kręci! Pośliznąłem się o jedną setną sekundy, może nawet nieco mniej, i przez to mgnienie zdążyła się razem z domem przesunąć o te cztery metry. Mówiłem Rosenbeisserowi, że lepiej będzie lądować w ogródku, ale namówił mnie na ten wariant celowania.
— Dobrze. Powiedzmy, że jest, jak mówisz. Ale co to wszystko razem znaczy?
— Pewno, że ci powiem. Będzie jednak lepiej przyrządzić kolację, bo to dłuższa historia i nadzwyczajnej wagi. Przybyłem do ciebie jako poseł w misji historycznej.
Od słowa do słowa, przekonał mnie. Zeszliśmy na dół, przygotowało się tę kolację, tyle że otworzyłem sardynki (w lodówce zostało zaledwie parę jaj). Potem zostaliśmy już w kuchni, bo nie chciałem sobie psuć humoru oglądaniem biblioteki. Nie palił się do mycia naczyń, ale przemówiłem mu do sumienia, więc zgodził się wycierać. Siedliśmy potem przy stole, spojrzał mi poważnie w oczy i rzekł: