Выбрать главу

Tego rodzaju drobiazgi nie miały w końcu znaczenia; inna rzecz z Platonem; zawsze przejmuje mnie litość, gdy czytam jego opowieść o jaskini, w której siedzi się plecami do świata, widząc na ścianach ledwo jego cienie. Cóż dziwnego w tym, że miał XXVII wiek za jedyną autentyczną rzeczywistość, a prymitywny czas, w jakim go uwięziłem, wydawał mu się „mroczną jaskinią”? A jego doktryna o wiedzy, stanowiącej tylko „przypominanie sobie” tego, co kiedyś, „przed życiem”, wiedziało się znacznie l e — piej, jest aluzją jeszcze bardziej jaskrawą.

Tymczasem waliły się na mnie coraz cięższe kłopoty. Musiałem zesłać Tyllę, bo pomógł Napoleonowi uciec z Elby; wybrałem tym razem na miejsce zesłania Mongolię, bo okropnie wściekły odgrażał się, że go popamiętam; nie wyobrażałem sobie, co by też mógł narobić wśród tych pustkowi, a jednak dotrzymał słowa. Widząc, co się dzieje, projektanci prześcigali się w wymyślaniu coraz dziwaczniejszych planów. Na przykład, żeby dostarczać potrzebującym ludom masy towarowej całymi chronociągami — lecz to wstrzymałoby wszelki postęp. To znów, by wziąć jaki milion światłych obywateli naszej współczesności i rzucić desantem w paleolit; wyborna myśl, lecz co miałem począć z ludzkością już siedzącą tam w jaskiniach?

Lektura tych planów wzbudziła we mnie podejrzenia przy lustracji XX wieku. Czy nie podtykano tam masowych środków zagłady? Podobno paru radykałów w Instytucie chciało skręcić czas w koło, żeby się nowożytność gdzieś po XXI wieku zrosła z prehistorią. W ten sposób wszystko miało ruszyć jeszcze raz od samego początku, a lepiej. Idea chorobliwa, fantastyczna, szalona, ale widziałem jakby oznaki przygotowań. Zrost wymagał uprzedniego wyburzenia cywilizacji istniejącej, „powrotu do Natury”, jakoż od połowy XX wieku narastało zdziczenie, porywanie, wysadzanie, młodzież z roku na rok kudłaciała, zezwierzęceniu ulegała cała erotyka, pojawiały się hordy obrosłych łachmaniarzy, oddające rykami cześć nie Słońcu już, lecz jakimś gwiazdom czy gwiazdorom, rozlegały się nawoływania do destrukcji techniki, nauki, nawet zwani naukowcami futurologowie głosili — z czyjego poduszczenia?!! — nadchodzącą katastrofę, upadek, kres, tu i tam budowano już nawet jaskinie, nazywając je, chyba dla niepoznaki, schronami.

Postanowiłem więc skoncentrować się na następnych stuleciach, bo mi to pachniało robotą zawrotową, to jest zawracającą czas z powrotem, właśnie w myśl teorii koła, kiedy otrzymałem zaproszenie na nadzwyczajną sesję Rady Naukowej. Przyjaciele powiedzieli mi w sekrecie, że ma się tam odbyć sąd nade mną. Nie oderwało mnie to od pełnienia obowiązków. Ostatnią czynnością moją było rozstrzygnięcie sprawy niejakiego Adia, który, pracując jako funkcjonariusz nadzoru, przywiózł sobie z XII wieku dziewczę porwane w szczerym polu; dopadniętą, na oczach tłumu, w jasny dzień wciągnął na chronocykl; poczytano ją za świętą, a uwiedzenie w czasie — za wniebowzięcie. Dawno już powinienem był go wydalić, był to skończony brutal, o powierzchowności niezwykle odpychającej, podobny do goryla z tymi swoimi głęboko osadzonymi oczkami i ciężką szczęką, ale obawiałem się posądzenia o awersję osobistą. Teraz jednak zesłałem go, i to na wszelki wypadek bardzo daleko — o 65 000 lat wstecz; został jaskiniowym Casanovą i zrodził neandertalczyków.

Poszedłem na sesję z podniesionym czołem, bo nie poczuwałem się do żadnych win. Trwała ponad dziesięć godzin; nasłuchałem się co niemiara oskarżeń. Zarzucano mi samowolę, komenderowanie uczonymi, lekceważenie opinii ekspertów, faworyzowanie Grecji, upadek Rzymu, sprawę Cezara (i to było oszczerstwem: żadnego Brutusa nigdzie nie wysyłałem), aferę Reichplatza, to jest kardynała Richelieu, nadużycia w pionie MOIRY i tajnej chronicji, papieży i antypapieży (w istocie „mroki średniowiecza” spowodował Betterpart, który, zgodnie ze swoją ulubioną regułą „silnej ręki”, powtykał między VIII a XIII wiekiem tylu konfidentów, że doszło do zamordyzmu i upadku kultury).

Lektura aktu oskarżenia, sformułowanego w 7 000 paragrafów, była w gruncie rzeczy publicznym czytaniem podręcznika historii. Nasłuchałem się za A. Donnaia, za krzak ognisty. Sodomę i Gomorę, za wikingów, za koła bojowych wozów małoazjatyckich, za brak kół u wozów południowoamerykańskich, za krucjaty, rzeź albigensów, Bertholda Schwarza z jego prochem (a gdzie go miałem zesłać, w starożytność, żeby się już w niej kartaczowano?), i tak dalej — bez końca. Nic się teraz szanownej radzie nie podobało, ani Reformacja, ani Kontrreformacja, a ci, którzy przedtem pchali się do mnie właśnie z tymi projektami, zapewniając o ich zbawiennym charakterze (Rosenbeisser niemal z klęczek błagał o zezwolenie na Reformację), siedzieli teraz jak na tureckim kazaniu.

W ostatnim słowie, gdy mi go udzielono, oświadczyłem, że w ogóle nie zamierzam się bronić. Przyszła historia nas rozsądzi. Pozwoliłem sobie, wyznaję, na jedną szyderczą uwagę pod koniec wystąpienia. Powiedziałem mianowicie, że jedyny postęp i dóbr o, jakie wykazuj ą Dzieje po robotach Projektu, jest wyłącznie moją zasługą. Idzie bowiem o dodatnie skutki masowych zsyłek, jakie podejmowałem. Mnie zawdzięcza ludzkość Homera, Platona, Arystotelesa, Bosko vicia, Leonarda da Vinci, Boscha, Spinozę i niezliczonych anonimów, co wsparli jej twórczy wysiłek w stuleciach. Jakkolwiek srogi bywał los wygnańców, zasłużyli nań, a zarazem odkupili dzięki mnie swe winy przed Historią, bo wspierali ją podług sił — ale dopiero p o zdjęciu z wysokich stanowisk w Projekcie! Gdyby natomiast ktoś chciał sprawdzić, co równolegle zdziałali fachowcy Projektu, niechże popatrzy na Marsa, Jowisza, Wenerę, na zmasakrowany Księżyc, niech sobie obejrzy grób Atlantydy na dnie Atlantyku, niech podliczy ofiary obu wielkich epok lodowcowych, plag, epidemii, morów, wojen, religijnych fanatyzmów — jednym słowem, niechże się przypatrzy Historii Powszechnej, która po „naprawieniu” stała się jednym pobojowiskiem planów melioracyjnych, chaosem i zakłóceniem. Historia jest ofiarą Instytutu, panującej w nim atmosfery rozrabiactwa, bałaganu, krótkowzroczności, improwizowania, ciągłych intryg, niekompetencji, i gdyby to ode mnie zależało, wysyłałbym wszystkich pp. dziejoczyńców tam, gdzie brontozaury zimują.

Nie muszę chyba wyjaśniać, że moje słowa zostały przyjęte raczej kwaśno. Chociaż miało to być ostatnie słowo, do głosu zapisało się jeszcze kilku godnych czasowników, ot, jak I. G. Noranz, M. Taguele i sam Rosenbeisser, obecny na sesji, bo już go zdążyli godni koledzy ściągnąć na powrót z Bizancjum; znając z góry wynik głosowania, co miało przesądzić o mym dyrektorstwie, zainscenizowali „śmierć na polu bitwy” Juliana Apostaty (363), bo tak mu zależało na obecności w tym widowisku. Nim się odezwał, poprosiłem o głos w kwestii formalnej, by spytać, od kiedyż to jacyś bizantyńscy cesarze mają prawo uczestniczenia w obradach Instytutu, lecz nikt nie raczył mi nawet odpowiedzieć.

Rosenbeisser przygotował się specjalnie, musiał jeszcze w Konstantynopolu otrzymać materiały; tej zmowy, szytej grubymi nićmi, nikt nie starał się nawet przede mną ukryć. Oskarżał mnie o dyletantyzm i udawanie znawcy m u z y — k i, które przy mym dębowym słuchu spowodowało poważne wypaczenia rozwoju fizyki teoretycznej. Miało z tym być według słów pana profesora tak: przebadawszy zdalnym sondowaniem inteligencję wszystkich dzieci na przełomie XIX i XX wieku, nasz Hyperputer wykrył malców zdolnych w wieku młodzieńczym do sformułowania zasady równoważności materii i energii, kluczowej dla wyzwolenia mocy atomu. Byli to między innymi Pierre Solitaire, T. Adnokamenjak, Stanisław Razgłaz, John Onestone, Trofim OdincewBułyżnikow, Arystydes Monolapides i Giovanni Unopetra — oprócz małego Albertka Einsteina. Ośmieliłem się faworyzować tego ostatniego, bo mi się spodobała jego gra na skrzypcach; po latach doszło przez to do zrzucenia bomb w Japonii.