Rosenbeisser poprzekręcał fakty w sposób tak bezwstydny, że mi dech zaparło. Gra na skrzypcach nie miała tu nic do rzeczy. Oszczerca zwalił na mnie własną winę. Hyperputer, modelując prognostycznie dalszy bieg zajść, przepowiedział bombę atomową we Włoszech Mussoliniego dla teorii względności Unopetry i serię jeszcze gorszych kataklizmów dla pozostałych malców. Zdecydowałem się na Einsteina, bo był grzecznym dzieckiem, a za to, do czego doszło później z atomami, ani on, ani ja nie możemy odpowiadać. Postąpiłem wbrew radom Rosenbeissera, który zalecał „profilaktyczne ogołocenie Ziemi z dzieci w wieku przedszkolnym po to, żeby energię atomową wyzwolono w bezpiecznym wieku XXI, i nawet sprezentował mi chronicjanta, który gotów był podjąć się tej akcji. Oczywiście natychmiast zesłałem tego niebezpiecznego człowieka, nazwiskiem H. Errod, do Azji Mniejszej, gdzie się też dopuścił potwornych czynów; figurowały zresztą w którymś punkcie aktu oskarżenia. A co z nim miałem zrobić? Przecież w jakiś czas musiałem go zesłać? Ale nie powinienem wdawać się w polemikę z górami tak spreparowanych oszczerstw.
Kiedy przegłosowano usunięcie mnie z Projektu, Rosenbeisser kazał mi stawić się niezwłocznie w dyrekcji; zastałem go już siedzącego na moim fotelu jako p.o. dyrektora. Jak myślicie, kogo ujrzałem w jego otoczeniu? Ależ tak, Goodlaya, Gestimera, Astroianniego, Starshita i pozostałych partaczy; Rosenbeisser zdążył już powyciągać ich ze wszystkich wieków, w których siedzieli. Jemu samemu pobyt w Bizancjum zrobił doskonale; podczas wyprawy przeciw Persom schudł i opalił się, przywiózł monety z wytłoczonym na nich własnym profilem, złote brosze, sygnety i masę ciuchów, które pokazywał właśnie swojej klice, ale zaraz schował je do szuflady, kiedym wszedł, a nadymał się, a siedział, a cedził słowa półgębkiem, nie patrząc na mnie, jak jaki cesarz. Ledwo powściągając poczucie triumfu, które go rozpierało, rzekł mi z wysoka, że mogę wracać do domu, jeżeli zobowiążę się wykonać pewne zlecenia. Mam mianowicie, przybywszy do siebie, namówić tego Ijona Tichego, który przez cały czas mieszkał u mnie, żeby objął kierownictwo TEOHIPHIPU.
Nagły błysk zrozumienia przewiercił mi umysł. Dopiero w tym momencie uświadomiłem sobie, czemu właśnie mnie wybrano, żebym do samego siebie posłował! Przecież prognoza Hyperputera pozostawała w mocy, nikt więc nie nadawał się lepiej na stanowisko dyrektora Naprawy Dziejów. Nie działali ze szlachetności, tej nie mieli za grosz, lecz z czystego wyrachowania; jakoż, w samej rzeczy, I. Tichy, który namówił mnie na tę imprezę, pozostał w przeszłości i zamieszkiwał mój dom. Zrozumiałem więcej, że koło czasowe zamknie się dopiero z chwilą, gdy wpadnę — ja teraz — do biblioteki i hamując chronocykl zwalę wszystkie książki z półek. Tamtego Ijona zastanę w kuchni, z patelnią w ręku, i zaskoczę go niespodziewanym pojawieniem, ja bowiem wystąpię teraz w roli posła przyszłości, podczas gdy on, lokator domu, będzie tym, do którego posłuję. Pozorny paradoks sytuacji jest wynikiem nieuchronnego relatywizmu czasów, jaki niesie z sobą opanowanie technologii chronomocyjnej. Perfidia planu, ukutego przez Hyperputer, polegała na tym, że utworzył dubeltowe koło w czasie: małe w dużym. W małym kółku kręciliśmy się na początku z mym sobowtórem, dopóki nie wyraziłem wreszcie zgody na wyjazd w przyszłość. Lecz i potem duże koło nadal pozostało otwarte; dlatego nie rozumiałem podówczas, skąd on się wziął w tej jakiejś przyszłej epoce, z której, jak brzmiały jego słowa, przybywał.
W małym kółku ja byłem wciąż wcześniejszym, a on późniejszym I. Tichym. Dopiero obecnie role miały się odwrócić, ponieważ czasy się przestawiły: ja teraz przybywałem do niego z przyszłości jako poseł; on, obecnie już wcześniejszy, miał wziąć stery Projektu w ręce. Jednym słowem — mieliśmy się ostatecznie zamienić miejscami w czasie. Nie pojmowałem już tylko, czemu mi wówczas w kuchni tego nie zdradził, lecz i to zaraz zrozumiałem, gdyż Rosenbeisser zażądał od mnie słowa honoru, że zachowam grobowe milczenie o wszystkim, co się działo w Projekcie.
Jeśli odmówię zachowania sekretu, zamiast chronocykla otrzymam pensję emerytalną i nigdzie nie wyruszę. Co miałem robić? Wiedzieli, szalbierze, że im nie odmówię. Odmówiłbym, gdyby kandydatem na moje miejsce był każdy inny człowiek, lecz jakże mogłem nie ufać, jako następcy, sobie samemu? A więc z myślą o takiej ewentualności ukuli swój wyrafinowany plan!
Bez honorów, bez pompy, bez jednego dobrego słowa podziękowania, bez jakiejkolwiek uroczystości pożegnalnej, w martwym milczeniu niedawnych współpracowników, co dotąd prawili mi od rana do wieczora same dusery i prześcigali się w podziwianiu mych horyzontów myślowych, a teraz odwracali się na mój widok plecami — poszedłem do hali startowej. Niska złośliwość kazała byłym podwładnym dać mi najbardziej rozchwierutany chronocykl, jaki mieli. Pojmowałem już, czemu na pewno nie zahamuję jak należy i przewrócę wszystkie półki z książkami! Lecz za nic miałem i tę ostatnią wyrządzoną mi zniewagę. Choć chronocyklem koszmarnie rzucało na stykach wieków (są to tak zwane przełomy sekularne), bo amortyzatory nie działały, opuszczałem XXVII wiek bez gniewu czy goryczy, myśląc o tym tylko, jak się też powiedzie Telechroniczna Optymalizacja Historii Powszechnej — mojemu następcy.