— Przybywam z roku 2661, aby przedłożyć ci propozycję, jakiej żaden człowiek nigdy jeszcze nie słyszał i żaden nie usłyszy. Rada Naukowa Instytutu Temporystyki pragnie, żebym ja, to jest, żebyś ty został Naczelnym Dyrektorem Programu TEOHIPHIP. Skrót ten oznacza: „Telechroniczna Optymalizacja Historii Powszechnej Hyperputerem”. Jestem dogłębnie przekonany, że obejmiesz to zaszczytne stanowisko, bo oznacza niezwykłą odpowiedzialność przed ludźmi i historią, a jestem, tj. jesteś człowiekiem dzielnym i pełnym prawości.
— Pierwej jednak chciałbym usłyszeć coś bardziej konkretnego — a już zwłaszcza nie pojmuję, dlaczego nie przybył do mnie po prostu jakiś delegat tego instytutu, tylko ty, to jest ja? Skąd się tam wziąłeś, to jest wziąłem?
— To ci wytłumaczę na końcu i osobno. Co się tyczy sprawy głównej, pamiętasz naturalnie owego biedaka Molterisa, który wynalazł ręczną maszynkę do wędrowania w czasie i chcąc ją zademonstrować, zginął mamie, bo się na śmierć postarzał tuż po starcie?
Skinąłem głową.
— Takich prób będzie więcej. Każda nowa technika pociąga za sobą w fazie wstępnej ofiary. Molteris wynalazł jednoosobowy czasołazik bez żadnych zabezpieczeń. Zrobił to samo, co ów chłop średniowieczny, który wlazł ze skrzydłami na wieżę cerkiewną i zabił się na miejscu. W XXIII wieku powstały, to jest, z twego stanowiska powstaną chronotraki, czasowce i tempobile, lecz prawdziwa rewolucja chronomocyjna nastąpi dopiero trzysta lat później dzięki ludziom, których nie będę wymieniał — poznasz ich osobiście. Wędrowanie w czasie na mały dystans to jedno, a wyprawy w głąb milionoleci to znów inna sprawa. Proporcje są mniej więcej takie, jak między spacerem za miasto a kosmonautyką. Przybywam z Epoki Chronotrakcji, Chronomocji i Telechronii. O podróżowaniu w czasie wypisano góry banialuków, tak jak poprzednio o astronautyce — że jakiś wynalazca, dzięki jakiemuś bogaczowi, w jakimś ustroniu buduje od razu rakietę, którą obaj, a jeszcze w towarzystwie znajomych pań, lecą na drugi koniec Galaktyki. Technologia Chronomocyjna, jak Kosmonautyczna, wymaga olbrzymiego przemysłu, kolosalnych inwestycji, planowania… ale z tym też sam się zapoznasz na miejscu, tj. w swoim czasie. Mniejsza teraz o stronę techniczną. Chodzi o główny cel tej roboty; nie wkłada się w nią tyle po to, żeby ktoś mógł straszyć faraonów albo zbić własnego prapradziadka. Wyregulowało się ustrój, uregulowany jest klimat Ziemi, w XXVII wieku, z którego przybywam, jest tak dobrze, że lepiej nie może być, ale nie mamy wciąż spokoju ze względu na historię. Wiesz, jak ona wygląda; najwyższy czas z tym skończyć!
— Czekajże — w głowie mi szumiało. — Historia się wam nie podoba? Więc co z tego? Przecież taka, jaka była, musi zostać, nie?
— Nie pleć głupstw. Na porządku dnia stoi właśnie TEOHIPHIP, czyli Telechroniczna Optymalizacja Historii Powszechnej Hyperputerem. Mówiłem ci już. Dzieje powszechne wyreguluje się, oczyści, naprawi, wyrówna i udoskonali, zgodnie z zasadami humanitaryzmu, racjonalizmu i ogólnej estetyczności; rozumiesz chyba, że mając taką masarnię i jatkę w rodowodzie, wstyd pchać się pomiędzy wysokie kosmiczne cywilizacje!
— Regulacja Historii?… — powtórzyłem osłupiały.
— Tak. Jeśli zajdzie potrzeba, zrobi się poprawki nawet przed powstaniem człowieka, żeby powstał lepszy. Zgromadzono już środki i fundusze, wciąż jednak wakuje stanowisko Naczelnego Dyrektora Projektu. Wszystkich odstrasza ryzyko połączone z tą funkcją.
— Nie ma chętnych? — moje zdumienie jeszcze wzrosło.
— To nie ta przeszłość, w której każdy osioł chciał światem rządzić. Bez odpowiednich kwalifikacji nikt się nie pali do trudnego zadania. Tak więc stanowisko jest nie obsadzone, a rzecz nagli!
— Kiedy ja się na tym nie znam. I dlaczego właśnie ja?
— Będziesz dysponował całymi sztabami fachowców. Strona techniczna to nie twoja dziedzina; jest wiele różnych planów działania, wiele projektów, metod, konieczne są pełne rozwagi, odpowiedzialne decyzje. Ja, to znaczy ty masz je podjąć. Nasz Hyperputer przebadał psychosondowaniem wszystkich ludzi, jacy kiedykolwiek żyli, i uznał, że ja, czyli ty — jest to jedyna nadzieja Projektu.
Po dobrej chwili odezwałem się:
— Sprawa, widzę, poważna. Być może, przyjmę to stanowisko, a może go i nie przyjmę. Dzieje powszechne, ba! To wymaga namysłu. Ale jak to się stało, że ja, to znaczy ty właśnie się u mnie zjawiłeś? Co do mnie, nie ruszałem się nigdzie w czasie. Dopiero wczoraj wróciłem z Hyjad.
— Jasne! — przerwał mi. — Przecież jesteś wcześniejszy! Gdy przyjmiesz propozycję, oddam ci mój chronocykl, i udasz się gdzie, tj. kiedy należy.
— To nie jest odpowiedź na moje pytanie. Powiedz mi, skąd się wziąłeś w XXVII wieku?
— Udałem się tam odpowiednim wehikułem czasu, rzecz jasna. A potem, stamtąd, przybyłem do twojego teraz i tutaj.
— Ale jeżeli ja się nigdzie nie udawałem żadnym wehikułem czasu, to i ty, który jesteś m n ą …
— Nie pleć. Jestem późniejszy od ciebie, więc nie możesz jeszcze wiedzieć, co takiego tobie się zdarzy, że wyruszysz w dwudziesty siódmy wiek.
— Ej, coś kręcisz! — mruknąłem. — Jeżeli zaakceptuję tę propozycję, dostanę się od razu w dwudziesty siódmy wiek. Czy nie tak? Będę tam dyrektorował tym Teohiphipem i tak dalej. Ale skąd t y się tam wzią…
— W ten sposób możemy przegadać całą noc! Nie przelewaj z pustego w próżne. Zresztą, wiesz co? Poproś Rosenbeissera, niech ci to wytłumaczy. Ostatecznie to on jest fachowcemczasownikiem, nie ja. Zresztą ta sprawa, chociaż trudna do uchwycenia, jak zawsze bywa z pętlą czasową, jest niczym w zestawieniu z moją, to jest twoją misją. Przecież to Misja Dziejowa! Więc jak? Godzisz się? Chronocykl jest sprawny. Nic mu się nie stało, sprawdziłem.
— Co tam chronocykl. Nie mogę tak od razu.
— Powinieneś! To twój obowiązek! Musisz!
— O ho ho! Tylko nie tak do mnie. Nic „musisz!” Wiesz, jak tego nie lubię. Mogę, jeśli zechcę, gdy uznam, że sytuacja tego wymaga. Kto to jest ten Rosenbeisser.
— Dyrektor naukowy INTu. Będzie twoim pierwszym podwładnym.
— INTu.
— Instytutu Temporystycznego.
— A co się stanie, jeśli się nie zgodzę?
— Nie możesz się nie zgodzić… nie zrobisz tego… znaczyłoby to, żeś stchórzył…
Na wargach błąkał mu się jakby powściągany uśmieszek przy tych słowach. To mnie nastroiło podejrzliwie.
— Proszę. A to czemu?
— Ponieważ… e, co ci będę tłumaczył. To się wiąże ze strukturą samego czasu.
— Nie opowiadaj bzdur. Jeżeli się nie zgodzę, to nie ruszę się stąd donikąd, więc ani mi jakiś Rosenbeisser niczego nie wyjaśni, ani żadnej historii nie będę regulować.
Mówiłem tak, po części, żeby zyskać na czasie, gdyż nie decyduje się o podobnych problemach na jednej nodze, ale też, jakkolwiek nie domyślałem się wcale, czemu on, to jest ja, do mnie przybył, czułem niejasno, że w tym tkwi jakaś inna finta, jakiś kruczek.
— Dam odpowiedź do czterdziestu ośmiu godzin! — rzekłem.
Począł napierać, żebym się zdecydował od razu, lecz im bardziej nastawa!, tym mniej mi się to podobało. Wreszcie jąłem nawet powątpiewać w jego identyczność ze mną. Mógł to w końcu być jakiś ucharakteryzowany nasłaniec! Ledwom to pomyślał, wziąłem go na spytki. Trzeba było wynaleźć kwestię sekretną, której poza mną nie znał nikt.
— Dlaczego numeracja podróży w moich Dziennikach gwiazdowych ma luki? — rzuciłem mu znienacka pytanie.
— A cha! cha! — zaśmiał się — to już we mnie nie wierzysz? Dlatego, kochanku, ponieważ jedne wyprawy odbywały się w przestrzeni, a inne w czasie, więc nie może być nawet i pierwszej; zawsze przecież można się cofnąć wstecz tam, gdzie żadnej nie było i pojechać gdzieś, wówczas ta, co była pierwsza, stanie się drugą, i tak bez końca!