To się zgadzało. Lecz sprawa była jednak wiadoma paru osobom, co prawda moim zaufanym znajomym z zespołu tichologicznego profesora Tarantogi; zażądałem tedy dowodu tożsamości. Papiery miał w porządku, lecz to o niczym jeszcze nie świadczyło; można je wszak sfałszować. Podważył moje powątpiewanie tym, że umiał zaśpiewać wszystko, co wtedy tylko śpiewam, kiedy lecę daleko, sam jak palec; zauważyłem jednak, że w refrenie „Meteoryty, meteoryty!” — paskudnie fałszował. Powiedziałem mu to; obraził się i rzekł, iż to j a zawsze fałszuję, nie on; rozmowa, dotąd prowadzona dość spokojnie, zamieniła się w sprzeczkę, potem w gwałtowną kłótnię, aż tak mnie rozeźlił, że kazałem mu się zabierać do diabła. Było to powiedziane w złości, wcale nie myślałem tego, lecz bez jednego łowa wstał, poszedł na górę, wyrychtował swój chronocykl, siadł nań jak na rower, coś tam poruszył i w mgnieniu oka rozwiał się w mgłę, a właściwie w dymek jak z papierosa. Po minucie i tego już nie było — został tylko stos porozrzucanych na wszystkie strony książek. Stałem sam, z dość głupią miną, bom się tego nie spodziewał, ale gdy podjął przygotowania do odjazdu, nie chciałem już ustąpić. Porozmyślawszy, zeszedłem znowu do kuchni, bo przegadaliśmy bez mała trzy godziny, i znowu poczułem głód. Miałem jeszcze parę jajek w lodówce, a też skrawek boczku, ale gdy zapaliłem gaz i sadziłem oczka, rozległ się z piętra wielki rumor.
Tak mnie zaskoczył, że zmarnowałem jajecznicę: wylała się razem ze skwarkami prosto w płomienie kuchenki, a ja, klnąc na czym świat stoi, pognałem biorąc po trzy stopnie na górę.
Na półkach nie było już ani jednej książki; ich ostatek tworzył wielką kupę, spod której gramolił się, ciągnąc spod siebie chronocykl, bo przygniótł go ciałem, padając.
— Co to ma znaczyć! — krzyknąłem wściekły.
— Zaraz ci wyjaśnię… czekaj… — mamrotał, wlokąc chronocykl ku lampie. Obejrzał go, skupiony, nie racząc się nawet usprawiedliwiać z tego kolejnego najścia. Miałem tego doprawdy dość.
— Wypadałoby się choć wytłumaczyć!! — wrzasnąłem w pasji.
Uśmiechnął się. Odstawił chronocykl, to jest oparł go o ścianę, poszukał fajki, nabił ją z mego kapciucha, zapalił, zakładając nogę na nogę, aż mnie poniosło.
— Bezwstydniku!! — krzyknąłem. Jakkolwiek nie ruszyłem się z miejsca, powziąłem solenny zamiar zbicia go na kwaśne jabłko. Żarty jakieś będzie sobie stroił, ze mnie, w moim domu!
— Nonsens — odezwał się flegmatycznie. Nie poczuwał się najwyraźniej do winy. A przecież do reszty pozwalał mi wszystkie książki na podłogę!
— To nieumyślnie — rzekł, wypuszczając dym z ust. — Chronocykl znów mi się pośliznął…
— Ale dlaczego wróciłeś?
— Musiałem.
— Jak to?
— Znajdujemy się, mój drogi, w k o l e czasowym — rzekł spokojnie. — Będę cię teraz od nowa namawiał, żebyś zgodził się zostać dyrektorem. Jeżeli odmówisz, odjadę sobie, niebawem wrócę i wszystko zacznie się od początku…
— Nie może być! Jesteśmy w zamkniętym obiegu czasu?
— Otóż właśnie.
— Nieprawda! Gdyby tak było, wszystko, co mówimy i robimy, musiałoby się idealnie, jota w jotę, powtarzać, a to, co ja mówię teraz, i to, co ty mówisz, już nie jest zupełnie takie samo jak za pierwszym razem!!
— Różne duby smalone plotą ludzie o podróżach w czasie — rzekł — a te, któreś wymienił, należą do najbardziej nonsensownych. W kołowym czasie wszystko musi przebiegać podobnie, lecz wcale nie tak samo, ponieważ zamknięcie czasu, analogicznie jak zamknięcie przestrzenne, nie pozbawia wszelkiej swobody, a tylko bardzo mocno ją ogranicza! Jeżeli przyjmiesz propozycję, udasz się w rok 2661, i tym samym koło zamieni się w pętlę otwartą. Ale jeśli odmówisz i znów mnie wygonisz, wrócę… i wiesz, co będzie!
— A więc nie ma innego wyjścia!!? — zakipiałem. — O, coś mi od razu podszepnęło, że się w tym wszystkim ukrywa jakieś oszukaństwo! Zabieraj mi się stąd! Żebym cię więcej na oczy nie widział!!
— Nie mów głupstw — odparł chłodno. — To, co się dzieje, zależy teraz wyłącznie od ciebie, bo nie ode mnie, a mówiąc ściślej, ludzie Rosenbeissera zamknęli za nami obu, to jest zatrzasnęli pętlę, i będziemy się w niej kołatali, aż zostaniesz dyrektorem!
— Ładna mi „propozycja”! — krzyknąłem. — A co będzie, jeśli ci porachuję wszystkie gnaty?
— To tylko, że sam je będziesz potem opatrywał we właściwym czasie. Nie musisz przyjąć propozycji, w tym sensie, że możemy się tak bawić, póki życia starczy…
— Też coś! Mogę cię zamknąć w piwnicy i pójść sobie, gdzie mi się spodoba!
— To raczej ja ciebie tam zamknę, bo jestem silniejszy!
— O?
— Żebyś wiedział. Byłem na wikcie w roku 2661, a jest on o wiele pożywniej szy niż teraz, toteż nie wytrzymasz ze mną ani minuty.
— To się zobaczy… — mruknąłem groźnie, wstając z krzesła. Nawet się nie ruszył.
— Znam „dżurdżudo” — zauważył flegmatycznie.
— Co to jest?
— Rodzaj udoskonalonego dżudo z roku dwutysięcznego sześćset sześćdziesiątego pierwszego. Unieszkodliwię cię w jednej chwili.
Byłem wściekły, lecz długoletnie doświadczenia życiowe nauczyły mnie opanowywać nawet skrajną pasję. Toteż, rozmówiwszy się z nim, to jest z sobą, doszedłem do wniosku, że doprawdy nie mam innego wyjścia. Zresztą dziejowa misja, czekająca w przyszłości, odpowiadała zarówno mym poglądom, jak mej naturze. Oburzał mnie tylko zadany przymus, uznałem jednak, że porachować się trzeba nie z nim, narzędziem, lecz z jego mocodawcami.
Pokazał mi, jak kierować chronocyklem, dał parę praktycznych wskazówek, zająłem więc miejsce na siodełku i chciałem mu jeszcze powiedzieć, by posprzątał po sobie i wezwał stolarza dla naprawy półek bibliotecznych, ale i tego nie zdążyłem zrobić, bo nacisnął starter. On, światło lamp, cały pokój, wszystko sczezło jak zdmuchnięte. Maszyna pode mną, ten metalowy drąg z rozszerzającym się lejkowato wylotem, roztrzęsła się, chwilami skakała tak mocno, że ściskałem co sił rękojeści, by nie wypaść z siodła, niczego nie widziałem, a tylko miałem wrażenie, jakby mnie ktoś po twarzy i ciele tarł drucianymi szczotkami; gdy mi się wydało, że pęd w czasie wzrasta nad miarę, ciągnąłem za hamulec, a wtedy z czarnego kotłowiska wyłaniały się niewyraźne kształty.
Były to jakieś olbrzymie budowle, raz baniaste, raz wysmukłe, przez które przelatywałem na wylot jak wiatr przez parkan. Każdy taki najazd zdawał się grozić zderzeniem z murami, więc przymykałem odruchowo oczy i znów zwiększałem szybkość, to jest tempo. Parę razy maszyną rzuciło tak, że głowa mi skakała, a zęby dzwoniły. W jakiejś chwili poczułem trudną do nazwania zmianę, zdawało mi się, że jestem w ośrodku gęstym jak syrop, kleistym i zastygającym; przemknęło mi, że przedzieram się przez jakąś przegrodę, która może w końcu stać się mi grobem i uwięziony w betonie zastygnę razem z chronocyklem jak dziwaczny owad w bursztynie. Lecz znów targnęło do przodu, chronocykl zadygotał, a ja upadłem na coś elastycznego, co poddało się i zakołysało. Maszyna wypadła spode mnie, w oczy buchnął biały blask, musiałem je zamknąć, oślepiony.
Gdy je otwarłem, ogarnął mnie gwar głosów. Leżałem pośrodku wielkiej tarczy z pianoplastyku, pomalowanej w koncentryczne koła niczym cel na strzelnicy; przewrócony chronocykl spoczywał o krok, a wokół stało kilkudziesięciu ludzi w błyszczących kombinezonach. Mały, łysawy blondyn wstąpił na materac tarczy, pomógł mi wstać i kilkakrotnie potrząsnął moją ręką ze słowami: