Выбрать главу

Wadeniecker usiłował się bronić, twierdząc, że dzięki niemu powstał system słoneczny, bo gdyby nie awaria głowicy chronalnej, szansa powstania planet byłaby praktycznie równa zeru. Późniejsi astronomowie dziwowali się, jaka gwiazda mogła przejść tak blisko Słońca, żeby wyrwać zeń protoplanetarną materię, bo istotnie, tak bliskie pasaże gwiazd należą do zjawisk prawie niemożliwych; zdjąłem zuchwalca ostatecznie z kierownictwa technochronicznego, ponieważ nie w tym upatrywałem sens i cele Projektu, żeby takie rzeczy miało się robić niechcący, dzięki niedbalstwu i niedopatrzeniom. Gdyby już na to przyszło, moglibyśmy byli ukształtować planety znacznie porządniej. Zresztą doprawdy nie miał się czym chwalić pion techniczny — po zrujnowaniu Wenery i Marsa.

Pozostał na porządku dnia plan wyprostowania osi obrotów Ziemi; szło o to, żeby klimat jej uczynić bardziej równomiernym, bez biegunowych mrozów i spiekoty równikowej. Cel operacji był humanitarny: więcej gatunków miało przetrwać w walce o byt. Skutek okazał się odwrotny do zamierzonego. Największą epokę lodowcową Ziemi, okresu kambryjskiego, spowodował inżynier Hansjacob Plótzlich odpaleniem ciężkiej jednostki „prostowniczej”, która dała osi ziemskiej tak zwanego dubla. Pierwszy glacjał, zamiast przestrzec pochopnego czasownika, stał się pośrednio przyczyną drugiego, widząc bowiem, co narobił, inż. Plótzlich, odpalił bez mej wiedzy następny ładunek „korekcyjny”. Doszło do chronoklazmu i nowej epoki lodowcowej, tym razem w plejstocenie.

Zanim zdjąłem go ze stanowiska, ten niepoprawny człowiek zdążył wywołać trzecią chronokolizję; odtąd, przez niego, biegun magnetyczny Ziemi nie pokrywa się z osią obrotu, bo planeta nie przestaje się jeszcze chwiać. Jeden odprysk czasowy „Korektora” wleciał w rok milionowy przed naszą erą — na miejscu tym znajduje się dziś Wielki Krater Arizony; nikt nie poniósł na szczęście śmierci, boć jeszcze ludzi wtedy nie było; spłonęła tylko puszcza. Drugi odłamek wyhamowało dopiero przy roku 1908 — tamtejsi znają go jako „upadek meteorytu tunguskiego”. Nie były to więc żadne meteoryty, lecz rozlatujące się w czasie kawały niezdarnie sporządzonego „Optymalizatora”. Wyrzuciłem Plótzlicha nie oglądając się na nikogo, a gdy przychwycono go nocą w chronoratorium — miał wyrzuty sumienia, uważacie, i chciał „poprawić” to, co narobił — zażądałem dlań jako kary relegowania w czasie.

Ustąpiłem w końcu, czego teraz żałuję, i za podszeptem Rosenbeissera obsadziłem wakat inżynierem Dyndallem. Nie miałem pojęcia, że to szwagier profesora. Skutki nepotyzmu, w którego praktykowanie zostałem bezwiednie wmanewrowany, nie dały na siebie czekać. Dyndali był wynalazcą HAMUŁY (Hamulcowy Układ Łagodzący), który udoskonalił inż. czasu Bummeland. Rozumowali tak: jeśli potworna energia gigachroniczna wyzwoli się nawet przy chronoklazmie, niechże przynajmniej, zamiast działać falą wybuchową (taką, co Marsa wyżarzyła), obróci się w czyste promieniowanie. Ta nie dopracowana (intencje się nie liczą!) idea przysporzyła mi dużego zmartwienia. HAMUŁA wprawdzie przetransformował energię kinetyczną na radiacyjną, ale cóż z tego, kiedy od promieniowania — w samym środku ery mezozoicznej — wyginęły co do nogi wszystkie jaszczury i Bóg wie ile innych jeszcze gatunków.

Bummeland usiłował bronić się twierdzeniem, że nie było w tym nic złego, ponieważ na opustoszałą scenę ewolucyjnego procesu mogły dzięki niemu wejść ssaki, z których i człowiek się wywodzi. Jak gdyby to już było przesądzone! Zaurocydem pozbawili nas swobody antropogenetycznego manewru i jeszcze się tym chcieli chlubić! Dyndali okazał pozorną skruchę i nawet złożył samokrytykę, ale to nieprawda, jakoby ustąpił dobrowolnie ze stanowiska. Powiedziałem bowiem Rosenbeisserowi, że dopóki jego szwagier jest w Projekcie, noga moja nie postanie w dyrekcji.

Po tej serii fatalnej zebrałem całą załogę i wygłosiłem do niej przemówienie, ostrzegając, iż widzę się zmuszony stosować odtąd drakońskie środki wobec wykraczających przeciwko bezpieczeństwu przeszłości. Nie skończy się już tylko na utracie ciepłej posadki!

Mówiono, że awarie są zrozumiałe, wręcz nieuniknione przy rozruchu tak bezprecedentalnej technologii; ileż rakiet ongiś rozleciało się w zaraniu ery kosmonautycznej; lecz nasza działalność, jako odbywająca się w czasie, przedstawiała niebezpieczeństwo nieporównanie większe. Rada Naukowa zaleciła mi nowego czasoznawcę; był nim profesor L. Nardeau de Yince. Jego i Boskovicia przestrzegłem przed następnym eksperymentem, że żadna siła nie skłoni mię już do okazywania pobłażliwości przy poważnych, niesumiennością zawinionych wypadkach.

Pokazałem im memoriały, jakie Wadeniecker, Bummeland i Dyndali wystosowali do Rady Naukowej poza mymi plecami, pełne sprzeczności, bo raz powoływali się na trudności obiektywne, a raz przemianowywali skutki swych błędów na zasługi. Powiedziałem im, że mylą się ci, co biorą mnie za analfabetę. Dość znajomości arytmetyki w zakresie czterech działań, by podrachować, ile materii Słońca zmarnowano już bezproduktywnie, bo wszak wszelkie planety uranowe, istotne usypiska odpadów, co tam, kloaki pełne amoniaku, są nie do użycia; na Marsie i Wenerze też postawiłem krzyżyk i dałem zielone światło ostatniej próbie naprawy systemu słonecznego. Program przewidywał przeróbkę Księżyca w oazę dla strudzonych kosmonautów przyszłości, a zarazem w stację przesiadkową na drodze do Ateny.

Nie wiecie, co to jest Atena? Nie dziwię się temu wcale. Planetę tę miała udoskonalić ekipa Gestimera, Starshita i Astroianniego. Projekt nie miał jeszcze takich niezgułów. TUMAN (Telechroniczny Układ Mimośrodowej Automatyki Nawodzenia) zawiódł, ZADEK (Zabezpieczenie Dekolizyjne) pękł, Atena zaś, krążąca dotąd na orbicie między Ziemią i Marsem, rozprysła się na dziewięćdziesiąt tysięcy kawałków i został po niej tak zwany Pas Asteroidów. Co do Księżyca, panowie optymalizatorzy zmasakrowali jego powierzchnię. Dziwne, że i on się cały nie rozleciał. Tak powstała słynna łamigłówka astronomów XIX — i XX wiecznych, bo pojąć nie mogli, skąd się wzięło takie mnóstwo kraterów. Wymyślili na ten temat dwie teorie — wulkaniczną i meteorytową.

Śmieszne rzeczy. Autorem tak zwanych kraterów wulkanicznych jest inż. czasu Gestimer, odpowiedzialny za ZADEK, a sprawcą „meteorytowych” — Astroianni, który złożył się do Ateny trzy miliardy lat temu, puścił ją na rozkurz, a odrzut chronoklazmu kołatając się we wszystkie strony wyhamował do reszty ruch obrotowy Wenus, dorobił Marsowi dwa fałszywe satelity idące wariackim ruchem, odwrotnym, niż przewidziany, tak że doprawdy głupstwem już było przerobienie przez tego specjalistę powierzchni Księżyca w istny poligon artyleryjski, na który kawałki Ateny spadały w ciągu miliarda lat. Gdy dowiedziałem się, że jeden odprysk chronotraktora, rozsmarowanego eksplozją na 2 950 000 000 lat, dopadł czasów prehistorycznych, wleciał do oceanu i przedziurawił jego dno, zatapiając po drodze Atlantydę, osobiście wyrzuciłem sprawców kompleksowej katastrofy z Projektu, wobec odpowiedzialnych zaś za całość operacji zastosowałem sankcje zgodnie z mym uprzednim postanowieniem. Odwoływanie się do Rady nic im nie pomogło.