Profesora Nardeau de Vince zesłałem w wiek XVI, a Boskovicia w XVII, żeby nie mogli się zetknąć i intrygować. Jak wiecie, Leonardo da Vinci usiłował przez całe życie sporządzić sobie chronołaz, ale mu się nie udało; tak zwane helikoptery Leonarda i inne maszyny, tyleż dziwaczne, co niezrozumiałe dla jego współczesnych, były poronionymi płodami wysiłków ucieczki z zesłania w czasie.
Bosković zachował się, jeśli można tak rzec, rozsądniej. Był to człowiek niesamowicie zdolny, o precyzyjnym umyśle, bo matematyk z wykształcenia; został w siedemnastym wieku znakomitym wprawdzie, lecz powszechnie zapoznanym myślicielem. Próbował popularyzować idee fizyki teoretycznej, ale nikt ze współczesnych me pojmował jednego słowa w jego traktatach. Żeby mu osłodzić wygnanie, skierowałem go do Raguzy (Dubrownik), bo prywatnie z nim sympatyzowałem, lecz widziałem się zmuszony karać surowo ludzi odpowiedzialnych, jakkolwiek Rada Naukowa miała mi to za złe.
Pierwsza faza Projektu zakończyła się tedy kompletnym fiaskiem, ponieważ założywszy bezwzględne weto, udaremniłem podjęcie jakichkolwiek dalszych prób serii GENEZIS. Dość było już zaprzepaszczonych inwestycji. Kolosalne nieużytki globów jowiszowych, na amen wypalony Mars, dubeltowo zatruta Wenus, zrujnowany Księżyc (tak zwane maskony, koncentracje masy pod jego powierzchnią to głęboko zaryte w grunt, zakrzepłe w lawie szczątki głowic TUMANA i ZADKA), skrzywiona oś ziemska, dziura w dnie oceanu, wywołane tym pęknięciem rozejście się lądów Eurazji i dwu Ameryk — stanowiły niewesoły raczej bilans podjętych dotąd operacji. Mimo to zakazawszy sobie opadania w niewiarę, otworzyłem pole twórczej optymalizacji ekipom pionu Historycznego.
Miał, przypominam, dwa resorty, do spraw Ludzkich (doc. Harry S. Totteles) i Nieludzkich (inż. ciał Goodlay); na czele pionu znajdował się profesor P. Latton, który budził we mnie od początku pewną nieufność radykalizmem i bezkompromisowością swych poglądów. Dlatego wolałem wciąż jeszcze nie ruszać historii właściwej, bo wszak słuszniejsze było sporządzenie takich rozumnych osobników, które by sobie samą ją należycie ucywilizowały. Powstrzymałem więc Lattona i Tottelesa (co nie przyszło łatwo, tak ich ręce świerzbiły do dziejoczyóstwa) i zleciłem Goodlayowi rozruch Ewolucji Życia na Ziemi. By nie pomawiano mnie o krępowanie twórczości, obdarzyłem projekt HOPSA (Homo Perfectus Sapiens) znaczną autonomią. Zaapelowałem jedynie do kierowników (Z. Goodlay, H. Ohmer, H. Bosch, v. Eyck), by uczyli się na błędach Przyrody, która wykoślawiła wszystko żywe i sama sobie zatkała najkorzystniejsze drogi wiodące do Rozumu, za co zresztą nie można jej winić, boć działała na ślepo, z dnia na dzień. My natomiast musimy pracować docelowo, mając trwale w pamięci metę, czyli HOPSA; oświadczyli, że zastosują się do tych wytycznych, ręczyli za sukces i ruszyli do akcji.
Skoro dostali tę swoją autonomię, me wtrącałem się i nie kontrolowałem ich przez półtora miliarda lat, lecz masy anonimów, jakie otrzymywałem, skłoniły mnie do przeprowadzenia remanentu. Osiwieć można było od tego, co zastałem. Najpierw jak dzieci bawili się przez bodaj czterysta milionów lat puszczając rybki pancerne i jakieś trylobity; widząc zaś, jak mało zostaje czasu do końca miliardolatki, poszli na szturmówkę. Montowali elementy bez ładu i składu, jedne bardziej wydziwaczone od innych, wypuszczając raz jakieś mięsne góry na czworakach, raz same ogony, raz jakieś pyłki; jedne egzemplarze pobrukowali grubą kostką, innym wtykali rogi, kły, rury, trąby, macki, gdzie popadło; a brzydkie to było, odrażające, bez sensu, aż strach patrzeć: czysty abstrakcjonizm i formalizm spod znaku antyestetyczności.
Do wściekłości doprowadziło mnie ich samozadowolenie; mówili, że teraz nie czasy ulizanej kreacji, że się na tym nie znam, że „nie czuję formy” itd. Zmilczałem jeszcze: gdybyż się do tego ograniczyli! Gdzie tam. W tym dobranym zespole wszyscy podgryzali wszystkich. Nikt nie myślał nawet o Rozumnym Człowieku, lecz o tym, by utrącać projekty kolegów, ledwo więc szedł w Przyrodę nowy okaz, już szykowano monstrum tak wyporządzone, żeby zatłukło produkt rywala, dowodząc jego lichoty. To, co nazwano „walką o byt”, wynikało z zawiści i intryganctwa. Kły i pazury Ewolucji są tylko skutkiem stosunków panujących w resorcie. Zamiast współpracy ujrzałem masowe marnotrawstwo i podstawianie nogi gatunkom kolegów; a już największą satysfakcję miał każdy, gdy mu się udało zagwoździć dalszy rozwój na jakiejś linii, należącej do gestii kooperantów; stąd tyle ślepych uliczek w państwie życia. Co mówię, życia; urządzili coś pośredniego między panoptikum a cmentarzem. Nie kończąc jednej inwestycji, rzucali się w następną; po kolei roztrwonili szansę dwudysznych i członkonogich, bo wykończyli je tchwakami; gdyby nie ja, w ogóle nie doszłoby do wieku pary i elektryczności, bo „zapomnieli” o kartonie, tj. o rozsadzaniu tych drzew, z których miał powstać węgiel dla przyszłych maszyn parowych.
Podczas lustracji tylko ręce łamałem; cała planeta była zawalona truchłami i wrakami, specjalnie zaś dokazywał Bosch — gdy go pytałem, po co ten Rhamphomychus z ogonem ściągniętym z dziecinnego latawca, czy mu nie wstyd za Proboscidae, po co jaszczurkom na plecach kolce jak sztachety, mówił, że nie rozumiem twórczej pasji. Zażądałem ukazania, gdzie się wobec tego stanu rzeczy ma wylęgnąć rozum; było to pytanie retoryczne, bo nawzajem pozagważdżali sobie wszystkie obiecujące kierunki. Nie narzucałem im gotowych rozwiązań, lecz wspomniałem uprzednio o ptakach, o orłach, tymczasem temu, co latało, zmikrominiaturyzowali już głowy, a to, co jak struś biegało, doprowadzili do kompletnego zidiocenia. Nie zostało nic prócz alternatywy: albo wyrób Człowieka Rozumnego z marginalnych odpadów, albo tak zwana ewolucja z przepychem, tj. z przebijaniem siłą zaczopowanych linii rozwoju. Lecz przepych był niedopuszczalny, bo takie wyraźne ingerencje zostałyby potem rozpoznane przez paleontologów jako cudowne; tymczasem dawno już zabroniłem wszelkiego cudotwórstwa, by nie wprowadzać w błąd przyszłych pokoleń.
Wszystkich wyuzdanych projektantów rozesłałem na cztery wiatry, to jest czasy; potem doszło do hekatomby ich poronionych płodów, bo — nie dopracowane — powyzdychały milionami. To, co mówiono, jakobym kazał wytłuc te gatunki, należy do repertuaru oszczerstw, jakich mi nie skąpiono. To nie ja przesuwałem życie z kąta w kąt procesu ewolucyjnego jak szafę, nie ja zdublowałem trąbę amebedodonowi, nie ja rozdmuchałem wielbłąda (Gigantocamelus) do rozmiarów słonia, nie ja bawiłem się w wieloryby, nie ja doprowadziłem mamuty do samozagłady, bo żyłem ideą Projektu, a nie rozpustnej zabawy, w jaką zespół Goodlaya obrócił sobie Ewolucję. Eycka i Boscha zesłałem w średniowiecze, Ohmera zaś, za to, że parodiował temat HOPSA (sporządził m. innymi człekonia i kobietę-rybę, a jeszcze wyposażoną w wysoki sopran), aż w starożytność, do Tracji. I znowu zaszło to, z czym się i później jeszcze nieraz spotykałem. Wygnańcy, zdjęci ze stanowisk, nie mogąc tworzyć realnie, rozładowywali frustrację w tworzeniu zastępczym, namiastkowym. Kto ciekaw, co jeszcze miał w zanadrzu Bosch, może się o tym dowiedzieć oglądając jego obrazy. Oczywiście był to wielki talent. Widać to choćby po tym, jak umiał się dostosować do ducha epoki, stąd pretekstowa tematyka religijna jego płócien, te wszystkie sądy ostateczne i piekła. Zresztą Bosch nie powstrzymał się od niedyskrecji. W „Ogrodzie uciech ziemskich”, w „piekle muzycznym” (prawe skrzydło tryptyku) stoi w samym środku dwunastoosobowy chronobus. I co miałem z tym robić?