Co się tyczy H, Ohmera, postąpiłem chyba słusznie, zesyłając go w ślad za jego kreaturami do Grecji starożytnej. To, co malował, zaginęło, zachowały się jednak pisma. Nie wiem, czemu nikt nie poznał się na ich anachroniczności. Czyż nie widać, że nie brał poważnie mieszkańców Olimpu, którzy nawzajem się podgryzają, jednym słowem zachowują się dokładnie tak jak jego koledzy w instytucie? Iliada z Odyseją to opowieści z kluczem; co do choleryka Zeusa. Jest to paszkwil na mnie.
Goodlaya nie usunąłem od razu, bo się za nim Rosenbeisser wstawił: jeśli ten człowiek zawiedzie, rzekł mi, mogę jego, dyrektora naukowego Projektu, zesłać choćby i w archeozoik. Goodlay miał ponoć ukryte rezerwy produkcyjne, a że sprzeciwiałem się koncepcji wykorzystania małpich resztek, przystąpił do DRABA (Doskonalenie Racjonalne Antropogenezą Binarną). Nie wierzyłem w jego DRABA, lecz nie oponowałem, bo mówiono już, że utrącam wszystkie projekty. Następna lotna kontrola wykazała, że wmusił parę małych ssaków do morza, upodobnił je do ryb, dorobił im radar czołowy i był właśnie na etapie delfina. Ubrdał sobie, że dla nastania harmonii potrzebne są dwa rozumne gatunki: lądowy i wodny. Co za idiotyzm! Toż musiałoby dojść do konfliktów! Powiedziałem mu: „Żadnej rozumnej istoty podwodnej nie będzie!” Delfin został więc już, jaki był, z tym swoim mózgiem na wyrost, i popadliśmy w kryzys.
Cóż było robić, zaczynać ewolucję jeszcze raz od samego początku? Nie miałem na to nerwów. Powiedziałem Goodlayowi, żeby działał wedle własnego uznania, czyli zaaprobowałem małpę jako półprodukt, lecz zobowiązałem go do uestetycznienia modelu, by zaś nie mógł się wykręcać później sianem, posłałem mu wytyczne na piśmie, oficjalną drogą służbową, nie wchodząc co prawda we wszystkie szczegóły. Podkreśliłem jednak, w jak złym smaku są łyse pośladki i zaleciłem kulturalne podejście do spraw płci, sugerując coś z kwiatów, niezapominajek, pączków, i jeszcze na wyjezdnym — musiałem uczestniczyć w posiedzeniu Rady — osobiście prosiłem go, żeby nie paskudził po swojemu, lecz poszukał jakichś ładnych motywów. W pracowni jego panował dziki bałagan, sterczały tam jakieś tramy, tarcice, piły, w związku z miłością? Czyś pan zwariował powiedziałem, miłość na zasadzie piły tarczowej? Musiał mi dać słowo honoru, że porzuci tę piłę, gorliwie przytakiwał, śmiejąc się w kułak, bo już się dowiedział, że jego zwolnienie leży w mojej szufladzie, więc było mu wszystko jedno.
Postanowił zrobić mi na złość. Odgrażał się, opowiadając na prawo i lewo, że dyrektorowi (to znaczy mnie) oko zbieleje, jak wróci; jakoż w samej rzeczy zatrząsłem się; mocny Boże, wezwałem go niezwłocznie, udawał służbistę: twierdził, że trzymał się wytycznych! Zamiast zlikwidować tę łysinę z tyłu, ogolił całą małpę, czyli zrobił na odwrót, no a co do miłości i płci, to już był z jego strony sabotaż. Sam wybór miejsca! Zresztą cóż się będę rozwodził nad tą dywersją. Jaki był jej efekt, każdy widzi. Natrudził się pan inżynier! Jakie te małpy były, takie były, ale przynajmniej jarosze. Przydał im mięsożerność.
Zwołałem nadzwyczajne zebranie Rady w sprawie benignizacji homo sapiens, na którym usłyszałem, że tego się już nie odrobi za jednym zamachem; trzeba by zwinąć ze dwadzieścia pięć, a to i trzydzieści milionów lat; przegłosowano mnie, nie skorzystałem z prawa weta, może i źle zrobiłem, ale już byłem na ostatnich nogach. Zresztą miałem sygnały z XVIII i XIX wieku; żeby sobie ułatwić życie, funkcjonariusze MOIRY, którym nie chciało się jeździć wciąż tam i z powrotem w czasie, pourządzali się w różnych starych zamkach, pałacach, po piwnicach, nie zachowując najmniejszych środków ostrożności, aż poszły gadki o duszach potępionych, o dzwonieniu łańcuchami (odgłos zapuszczanego chronocykla); o widmach (bo się nosili biało, jakby nie można było znaleźć lepszej barwy dla mundurów), namącili ludziom w głowach, powystraszali przenikaniem przez ściany i mury (odjazd w czasie zawsze tak wygląda, bo chronocykl stoi, a ziemia się dalej kręci), jednym słowem narozrabiali tak, aż się z tego narodził romantyzm. Po ukaraniu winnych wziąłem się do Goodlaya i Rosenbeissera.
Zesłałem ich obu. Wiedziałem, że tego mi Rada Naukowa nie zapomni. Zresztą jestem lojalny: Rosenbeisser, który wobec mnie zachował się potem w sposób skandaliczny, na zesłaniu postępował dosyć przyzwoicie (jako Julian Apostata). Zrobił niejedno, żeby poprawić w Bizancjum byt najuboższych. Jak z tego widać, zawiódł na swoim stanowisku, bo do niego nie dorósł. Cesarzować jest łatwiej, niż kierować naprawą całych dziejów.
Tak zamknęła się druga faza Projektu. Przekazałem prawa działania resortowi do spraw socjalnych, bo doskonalić mogliśmy już tylko cywilizowaną historię. Biorąc się do rzeczy, Totteles i Latton nie posiadali się z radości, że ich poprzednikom tak się noga powinęła, a jednocześnie zgóry zastrzegali się, asekuranci, że teraz nie można już oczekiwać nazbyt wiele po TEOHIPHIPffi, przy takim homo sapiens!
Harry S. Totteles powierzył wykonanie pierwszego eksperymentalnego programu naprawy chronalergistom. Byli to Khand el Abr, Canne de la Breux, Guirre Andaule i G.I.R. Andoll. Zespołem zawiadywał bezpośrednio inż. dziejoczyńca Hemdreisser. On i jego koledzy zaplanowali przyspieszenie kulturalizacji przez akcelerację urbanizacyjną. W dolnym Egipcie XII czy też XIII Dynastii, bo już nie pamiętam, nagromadzili zwały budulca przy pomocy czasowych nasłańców, zwanych u nas potocznie „temporalnymi wtyczkami”, podnieśli poziom budowlanych technik, ale przez niedostatek nadzoru plan uległ wypaczeniom. Krótko mówiąc, zamiast do masowego budownictwa mieszkaniowego, doszło w ramach kultu jednostek do budowania na diabła nikomu niepotrzebnych grobowców różnym faraonom. Zesłałem cały zespół na Kretę; stąd się wziął pałac Minosa. Nie wiem, czy to prawda, co mówił mi Betterpart, że zesłańcy zwaśnili się, poszli hurmą na byłego szefa i zamknęli go w labiryncie. Nie wejrzałem w akta, więc, jak mówię, nie mam pewności, ale Hemdreisser nie wygląda mi na Minotaura.
Postanowiłem skończyć z partyzantką i zażądałem przedłożenia projektów o kompleksowym charakterze. Należało się zdecydować, czy działamy jawnie, czy skrycie, to jest, czy ludzie różnych epok mogą w ogóle dojść tego, że im ktoś pomaga spoza historii. Totteles, raczej liberał, opowiadał się za kryptochronią, której i ja byłem zwolennikiem. Podług alternatywnej strategii trzeba było bowiem wziąć ludy Przeszłości pod jawny Protektorat, co musiało im dać poczucie ubezwłasnowolnienia. Powinniśmy więc byli działać zarazem pomocnie, ale i tajnie. Latton się temu sprzeciwiał, miał bowiem w głowie idealny plan państwa, do którego chciał dociągnąć wszystkie społeczności.
Przeważyłem szalę na rzecz Tottelesa, który przedstawił mi jednego z młodszych, ponoć najlepszych swoich pracowników; ten jego asystent, mgr A. Donnai, był wynalazcą monoteizmu. Bóg, tłumaczył mi, nikomu jako czysta idea nie zaszkodzi, a nam, optymalizatorom, rozwiąże ręce, bo zgodnie z Projektem decyzje Boże są nieodgadnione: ludzie pojąć ich nie mogą, więc nie będą się niczego czepiali, a zarazem nie będą podejrzewali, że im się ktoś w historię wtrąca — telechronicznie. Brzmiała ta koncepcja niby nieźle, na wszelki wypadek jednak dałem młodemu magistrowi tylko mały próbny poligon, i to jeszcze w odległym zakątku świata, bo w Azji Mniejszej; w ten sposób dostał do dyspozycji plemię Judy. Jego pomocnikiem był inż. dziejoczyńca H. Yobb. Kontrola wykazała, że dopuścili się ciężkich wykroczeń. Już mniejsza, że Donnai polecił wykonać zrzut 60 000 ton pęcaku podczas jakiejś pustynnej wędrówki Żydów; „dyskretna pomoc”, jaką miał im świadczyć, sprowadzała się do tylu ingerencji (otwierał i zamykał Morze Czerwone, na wrogów Judy wysyłał zdalnie sterowaną szarańczę), że podopiecznym się od tego w głowach przewróciło; uznali się za naród wybrany.