Było rzeczą typową, że gdy jakiś plan zawodził w realizacji, jego autor, zamiast zmienić taktykę, stosował coraz potężniejsze bodźce materialne. A. Donnai przeszedł wszystkich, bo zastosował napalm. Czemu na to zezwoliłem? Też mi pytanie! Po prostu o niczym nie wiedziałem. Na poligonie Instytutu demonstrował tylko zdalne podpalanie krzaka i zapewniał, że podobnie będzie działał w przeszłości, ot, spali się trochę suchych kaktusów na pustyni; pokazy te miały wspomóc uwewnętrznienie norm moralnych. Po zesłaniu go na Półwysep Synajski najsurowiej zabroniłem wszystkim kierownikom zespołów udzielania koncesji na akcje z nadprzyrodzoną przykrywką. Inna rzecz, że to, czego Donnai i Yobb zdążyli dokonać, miało historyczne przedłużenia.
Ale tak jest zawsze. Każda ingerencja telechroniczna zapoczątkowuje lawinę zjawisk, której nie stłumi się bez użycia odpowiednich środków; wywołują one inną z kolei perturbację, i tak bez końca. A. Donnai zachowywał się na zesłaniu nader niewłaściwie, wykorzystał bowiem famę, jakiej poprzednio dorobił się na stanowisku dziejoczyńcy. Nie mógł już wprawdzie robić „cudów”, lecz przetrwała o nich pamięć. Co do H. Yobba, wiem, że mówiono, jakobym nasyłał nań histomandosów, lecz jest to oszczerstwo. Nie znam szczegółów sprawy, boż nie mogłem się zajmować takimi detalami; podobno poróżnił się z A. Donnaiem i ten tak mu dopiekał, aż poszła stąd legenda Hioba. Najgorzej wyszli na tym eksperymencie Żydzi, bo uwierzyli w swą wyjątkową pozycję, więc kiedy się zwinęło Projekt, zakosztowali niejednej goryczy tak w ojczyźnie, jak podczas diaspory. Już nie będę mówił, co na ten temat o mnie opowiadali moi przeciwnicy w Projekcie.
Zresztą wchodził on w fazę najcięższych przesileń. Ponoszę za nie o tyle winę, że ustąpiwszy Tottelesowi i Lattonowi pozwoliłem ulepszać historię na szerokim froncie, to jest nie w izolowanych miejscach i momentach, lecz na całej długości temporalnej dziejów. Strategia owej melioracji, zwanej integralną, doprowadziła do zamącenia obrazu działań; by temu zapobiec, poumieszczałem w każdym stuleciu grupy obserwatorów, Lattonowi zaś dałem pełnomocnictwa do zorganizowania tajnej chronicji, która miała zwalczać chuligaństwo w czasie.
Chuligaństwo to, którego bym i w koszmarnym śnie sobie nie wystawił, łączy się z tak zwaną aferą mioteł. Dopuściły się jej grupy rozwydrzonych wyrostków, po części rekrutujących się z naszego personelu pomocniczego, laborantów, sekretarek itp. Bezlik średniowiecznych bajań o konszachtach z diabłami, o inkubach i sukkubach, o sabatach, procesy czarownic, kuszenia świętych itp., wzięły się z „dzikiej” chronomocji, uprawianej przez młodzież wyzbytą pionu moralnego. Chronocykl indywidualny stanowi rurę z siodełkiem i lejem wylotowym, toteż, zwłaszcza przy niedostatecznym oświetleniu, można go wziąć za miotłę. Różne bezwstydnice wypuszczały się na przejażdżki, najchętniej nocą, by straszyć wieśniaków wczesnego średniowiecza. Mało, że jeździły im lotem koszącym nad głowami, śmiały wyruszać w XIII czy XII wiek w drastycznym dezabilu (topless), cóż więc dziwnego, że brano je w braku lepszych określeń za gołe wiedźmy, pędzące okrakiem na miotłach. Dziwnym zbiegiem okoliczności w śledztwie i wykryciu winnych dopomógł mi H. Bosch, przebywający już na zesłaniu, nie tracił bowiem przytomności na widok byle czasownika, i jak żywych sportretował w swym cyklu „piekielnym”, nie żadnych diabłów, lecz dziesiątki nielegalnych chronocyklistów z towarzyszami, co przyszło mu tym łatwiej, że wielu znał osobiście.
Zważywszy, ile ofiar pociągnęły za sobą wybryki chronoligańskie, zesłałem winnych siedemset lat wstecz (”Kontestatorzy XX wieczni”). Tymczasem, ponieważ front robót rozszerzył się na z górą czterdzieści wieków, N. Betterpart, naczelny szef MOIRY, oświadczył mi, że nie panuje nad sytuacją i domaga się specjalnych posiłków w postaci awaryjnych brygad czasochroniarzy. Jęliśmy angażować mnóstwo nowych pracowników, których wysyłano od razu tam, skąd szły sygnały alarmowe, chociaż często byli to funkcjonariusze nie doszkoleni. Ich koncentracje w kilku wiekach doprowadziły do poważnych incydentów w rodzaju wędrówek ludów; a chociaż usiłowaliśmy maskować pojawienie się każdego takiego desantu, w XX wieku (wokół jego połowy) rozpowszechniły się pogłoski o „talerzach latających”, ponieważ cyrkulacji wieści sprzyjała już rozwinięta tam technika masowych środków przekazu.
Było to jednak niczym w porównaniu z nową aferą, której sprawcą, a potem główną postacią okazał się sam szef MOIRY. Otrzymywałem meldunki z czasu, że ludzie jego nie tyle obserwują postępy melioracji, ile aktywnie włączają się w historyczny proces, i to nie po myśli wskazań Lattona i Tottelesa, lecz w oparciu o własną politykę temporalną, jaką uprawiał w najlepsze Betterpart. Nim zdążyłem zdjąć go ze stanowiska, ulotnił się, to jest uciekł w XVIII wiek, bo mógł tam liczyć na swoich chronicjantów; ani się obejrzałem, a został cesarzem Francji. Ten obrzydły występek domagał się surowej kary; Latton radził mi rzucić brygadę odwodową na Wersal w 1807, lecz były to pomysły nie do przyjęcia, wszak taki najazd musiałby wywołać niesłychaną perturbację w całej historii późniejszej — ludzkość uświadomiłaby sobie odtąd, że znajduje się pod kuratelą. Roztropniejszy Totties opracował plany „naturalnego”, to jest kryptochronicznego ukarania Napoleona, zaczęło się montowanie koalicji antybonaparty stycznej, wojenne pochody, cóż, kiedy szef MOIRY od razu poczuł pismo nosem i, nie czekając, sam przeszedł do ataku; nie darmo był strategiem zawodowym, teorię miał w małym palcu, więc pobił po kolei wszystkich wrogów, których mu Totteles sprowadził na kark; wyglądało na to, że się go przytrzaśnie w Rosji, lecz i z tej wyprawy wykaraskał się jakoś, a tu pół Europy leżało już w ruinie i zgliszczach; dopiero odsunąwszy moich panów dziejoczyńców na bok, sam dałem Napoleonowi radę pod Waterloo. Byłoż mi się zresztą czym chwalić!
Napoleon uciekł z Elby, bo nie mogłem dopilnować porządniejszego zesłania, tyle innych spraw nagliło; teraz już winni wykroczeń nie siedzieli biernie na swych stołkach, lecz uciekali pierwsi w głęboką przeszłość, szmuglując środki ułatwiające zdobycie famy czy aureoli niebywałych potęg (stąd się wzięli alchemicy, Cagliostro, Szymon Mag i dziesiątki innych). Dochodziły mnie informacje, jakich nie mogłem w ogóle sprawdzić, np. że Atlantydy wcale nie zatopił rykoszet operacji GENEZIS, lecz dr Boloney, z premedytacją, bym nie mógł dojść tego, co tam narozrabiał. Jednym słowem, wszystko mi się waliło. Straciłem wiarę w sukces, a co najgorsze, stałem się podejrzliwy. Nie wiedziałem już, co jest skutkiem optymalizacji, co wynikiem jej zaniechania, a co malwersacją i samowolą sekularnych chronicjantów.
Postanowiłem zabrać się do rzeczy od drugiego końca. Wziąłem Wielką Historię Powszechną w dwunastu tomach i jąłem ją studiować, a gdzie tylko coś mi wyglądało podejrzanie, wysyłałem lotną kontrolę. Było tak np. z kardynałem Richelieu; sprawdziwszy w MOIRZE i upewniwszy się, że nie był to nasz agent, kazałem Lattonowi posłać tam inteligentnego kontrolera. Powierzył tę misję niejakiemu Reichplatzowi; coś mnie tknęło, żeby zajrzeć do słownika; zdrętwiałem, przekonawszy się, że Richelieu i Reichplatz znaczy to samo — mianowicie „Bogate miejsce” — ale było już za późno, bo już się wtarł w wyższe sfery dworskie i został szarą eminencją Ludwika XVI. Nie ruszyłem go, bo po wojnach napoleońskich wiedziałem już, czym pachną takie próby.