Nabrzmiewał tymczasem inny problem. W poszczególnych wiekach wprost roiło się od zesłańców; chronicja nie mogła ich upilnować — gdy siali plotki, zabobony, żeby mi robić na złość, albo wręcz usiłowali przekupić kontrolerów; jąłem więc kierować wszystkich, którzy coś przeskrobali, w jedno miejsce i w jeden czas, mianowicie do starożytnej Grecji, efekt zaś był taki, że właśnie tam najprędzej rozwinęła się wysoka kultura; w takich Atenach okazało się więcej filozofów niż w całej reszcie Europy. Było to już po zesłaniu Lattona i Tottelesa; obaj nadużyli mego zaufania; Latton, jeden z najbardziej twardogłowych radykałów, sabotując moje polecenia, uprawiał własną politykę (wykład jej można znaleźć w jego Republice), skrajnie antydemokratyczną, co tam, opartą na ucisku, ot, Państwa Środka, kastowa struktura Indii, Cesarstwo Rzymskie Narodu Niemieckiego, a nawet to, że od 1868 roku Japończycy wierzą w boskość Mikada, jest jego sprawką. Co do tego, czy wyswatał niejaką Schicklgruber, aby urodziło się wiadome dziecko, które pół Europy puściło z dymem, nie mam zupełnej pewności, bo mi to Totteles mówił, a darli z Lattonemkoty.
Latton był projektantem państwa Azteków, Totteles zaś nasłał mu tam Hiszpanów; w ostatniej chwili otrzymawszy raporty MOIRY, kazałem opóźnić wyprawę Kolumba, a w Południowej Ameryce podhodować konie, bo jazda Corteza nie wytrzymałaby konnicy Indian, lecz nawalili kooperanci, konie powyzdychały jeszcze w czwartorzędzie, kiedy żadnych Indian nie było, więc nie miał kto ciągnąć wozów bojowych, jakkolwiek koło dostarczono w porę; co do Kolumba, udało mu się w 1492, bo posmarował kogo należało. Tak wyglądała ta optymalizacja. Zarzucano mi nawet to, że jakby mały jeszcze był natłok filozofów w Grecji, skierowałem tam H. S. Tottelesa i P. Lattona. Kłamstwo! Właśnie, by okazać ludzkość, pozwoliłem im wybrać czas i miejsce zesłania; co prawda osadziłem P. Lattona nie całkiem tam, gdzie się pchał, lecz w Syrakuzach, wiedziałem bowiem, że w mieście tym, na skutek toczących się wojen, nie będzie mógł wcielić w życie swojej ukochanej idejki „Państwa Filozofów”.
Harry S. Totteles został, jak wiadomo, preceptorem młodego Aleksandra Macedońskiego. Winien był niedopatrzeń o koszmarnych skutkach, bo zawsze miał tego swojego feblika do układania wielkich encyklopedii i bawił się w klasyfikowanie oraz ogólną metodologię Teorii Doskonałego Projektu, podczas gdy za jego plecami działy się dzikie rzeczy: główny księgowy uciekł przed kontrolą, zmówiwszy się ze znajomym płetwonurkiem, wyłowili złoto Montezumy z tego kanału, w którym zatonęło podczas ucieczki ludzi Corteza, i zaczęli w 1922 roku grać na giełdzie; kradzione nie tuczy i doprowadzili do słynnego krachu w r. 1929. Nie uważam, żebym skrzywdził Arystotelesa, bo mnie zawdzięcza sławę, która za niedociągnięcia w Projekcie na pewno mu się nie należała. Toteż z kolei mówiono, że pod pozorem zsyłek i rotacji zaprowadziłem nepotyczną karuzelę i mam dla starych kumpli luksusowe synekury po wszystkich wiekach. Lecz tak już wieszano na mnie psy, że cokolwiek bym zrobił, miano mi za złe.
Nie mogę wdawać się w szczegóły, nie będę się więc rozwodził nad aluzjami do mojej osoby, zawartymi w pismach Platona i Arystotelesa. Oczywiście nie odczuwali wdzięczności za zesłanie, ale nie dbałem o niczyje resentymenty, skoro ważyły się losy ludzkości. Inna sprawa z Grecją, której upadek ciężko przeżyłem. To nieprawda, że spowodowałem go masówkami filozofów; Latton opiekował się nią, przez wzgląd na Spartę, bo chciał ją wykierować na modłę swej ukochanej utopii, więc po jego zdjęciu nikt już nie wspierał Spartan i ulegli perskiej nawale; cóż jednak mogłem na to poradzić? Protekcjonizm lokalny był nie do przyjęcia, toż mieliśmy roztoczyć opiekę nad całą ludzkością, a tu już zagadnienie zesłań nadwerężało największe plany; w przyszłość nikogo wygnać nie mogłem, boż się tam pilnowali, a ponieważ kto żyw ze skazanych prosił się na Lazurowe Wybrzeże, uległem, moc osób posiadających wyższe wykształcenie skoncentrowała się wokół Morza Śródziemnego, i ot, skąd się wziął właśnie tam wschód cywilizacji, a potem i kultury Zachodu.
Co do Spinozy, był to, przyznaję, bardzo porządny człowiek, ale dopuścił do krucjat, to znaczy, nie sam je spowodował; Spinozą obsadziłem wakat po Lattonie, sam miał kryształowy charakter, lecz dystrakt, jakich mało, podpisywał, nie patrząc, co mu podsunięto, dał nieograniczoną plenipotencję Lówenherzowi (Lwie Serce), ktoś tam w XIII wieku coś zmajstrował, i jak się zaczęło szukanie winnego, Lówenherz rzucał tam chronobus za chronobusem tajniaków, więc poszukiwany, nie pamiętam, kto to był, doprowadził do krucjat, by schować się w powstałym zamęcie. Nie wiedziałem, co robić ze Spinozą, Grecja już trzeszczała od podobnych mu myślicieli, najpierw kazałem go puścić tam i z powrotem przez wszystkie stulecia, żeby się huśtał z czterdziestowiekową amplitudą, stąd poszła legenda o Żydzie Wiecznym Tułaczu, za każdym jednak pasażem przez naszą teraźniejszość uskarżał się na fatygę, więc w końcu skierowałem go do Amsterdamu, bo lubił majsterkować, a tam mógł sobie szlifować diamenty.
Rozpytywano mnie nieraz, czemu żaden z zesłańców nie przyznaje się do tego, skąd przybywa. Ładnie by na tym wyszedł. Toż każdy, kto by prawdę mówił, zaraz powędrowałby do czubków. Czy nie wzięto by przed XX wiekiem za wariata człowieka rozpowiadającego, że ze zwykłej wody można zrobić bombę, zdolną rozerwać cały glob na kawałki? A przecież przed XXIII wiekiem nie znano chronomocji. Ponadto takie wyznania obnażyłyby plagiatowość prac wielu zesłańców. Mieli zakaz przepowiadania przyszłości, lecz i tak niejedno wypaplali. W średniowieczu nie zwracano na to na szczęście uwagi (myślę o wzmiankach na temat odrzutowców i batyskafów u Bacona i o komputerach w ARS MAGNA Lulla), gorzej było z nieopatrznie zesłanymi w XX wiek; nazwawszy się „futurologami”, jęli zdradzać tajemnice służbowe.
Na szczęście A. Tylla, nowy szef MOIRY po Napoleonie, zastosował tak zwaną taktykę systemu Babel. Z nią była taka sprawa. Szesnastu inżynierów czasu, zesłanych karnie do Azji Mniejszej, postanowiło zbudować chronociąg dla ucieczki, pod pozorem wznoszenia jakiejś baszty czy wieży, nazwa jej oznaczała kryptonimowe hasło spisku (Budujemy Agregat Bezprzewodowej Emisji Ludzi); MOIRA, wypatrzywszy ich prace w dość zaawansowanym stadium, skierowała tam jako „nowych zesłańców” własnych specjalistów, którzy rozmyślnie wprowadzili w konstrukcyjny plan takie błędy, że urządzenie rozleciało się przy pierwszej próbie rozruchu. Tylla powtórzył ten manewr „pomieszania języków”, rzucając grupy dywersyjne w XX wiek; zdyskredytowały one kandydatów na przepowiadaczy przyszłości, produkując rozmaite bajędy — tak zwaną science fiction — i wprowadziwszy w szereg futurologów naszego tajniaka, niejakiego McLuhana.
Co prawda, kiedy przeczytałem banialuki spreparowane przez MOIRĘ, które McLuhan miał rozpowszechnić jako „prognozy”, za głowę się złapałem, bo nie wydawało mi się możliwe, żeby ktokolwiek z mózgiem na właściwym miejscu mógł choć przez sekundę wziąć serio androny o „globalnej wsi”, ku jakiej świat niby zmierza, i dalsze nonsensy tkwiące w owym pasztecie. Tymczasem okazło się, że McLuhan zrobił znacznie większą furorę niż wszyscy faceci zdradzający szczerą prawdę; pozyskał taką sławę, że w końcu zaczął, jak się wydaje, sam wierzyć w absurdy, które kazaliśmy mu rozgłaszać. Nie ruszyliśmy go zresztą, boż to nam wcale nie szkodziło. Co do Swiftaijego Podróży Gulliwera, w których jak wół stoi wzmianka o dwóch małych księżycach Marsa ze wszystkimi elementami ruchu, jakich nikt nie mógł znać w jego czasie, rzecz była skutkiem idiotycznego nieporozumienia. Dane orbitalne księżyców Marsa stanowiły wówczas hasło rozpoznawcze grupy naszych kontrolerów w Anglii południowej i jeden z nich, krótkowidz, wziął w szynku Swifta za nowego agenta, z którym miał się tam spotkać; nie zameldował o pomyłce, bo myślał, że Swift nie zrozumiał nic z jego słów, tymczasem parę lat później (1726) w pierwszym wydaniu Podróży Gulliwera przeczytaliśmy dane dotyczące obu marsjańskich księżyców; rozpoznawcze hasło uległo niezwłocznej zmianie, lecz passus ten musiał już pozostać w druku.