Stanisław Lem
Podróż dwunasta
W żadnej chyba podróży nie uszedłem niebezpieczeństwom tak przeraźliwym, jak w wyprawie do Amauropii, planety gwiazdozbioru Cyklopa. Przeżycia, jakich na niej doznałem, zawdzięczam profesorowi Tarantodze. Ten uczony astrozoologjest nie tylko wielkim badaczem, gdyż, jak wiadomo, w chwilach wolnych zajmuje się robieniem wynalazków. Między innymi wynalazł on płyn do wywabiania przykrych wspomnień, banknoty z poziomą ósemką, wyobrażającą nieskończenie wielką sumę pieniędzy, trzy sposoby kolorowania mgły na miłe dla oka kolory, a także specjalny proszek, którym można posypywać chmury i odciskać je w odpowiednich formach, dzięki czemu uzyskują trwałe, solidne kształty. Jego też dziełem jest aparatura do wyzyskiwania trwoniącej się zazwyczaj energii dzieci, które, jak wiadomo, jednej chwili nie mogą spędzić bez ruchu.
Urządzenie to przedstawia system wystających w różnych miejscach mieszkania korb, bloków i dźwigni, które dzieci popychają, ciągną i przesuwają w czasie zabaw, nieświadomie pompując w ten sposób wodę, piorąc, obierając ziemniaki, wytwarzając elektryczność itd. W trosce o naszych najmłodszych, których rodzice zostawiają niekiedy w mieszkaniu samych, profesor wymyślił też nie zapalające się zapałki, wytwarzane już masowo na Ziemi.
Pewnego dnia profesor pokazał mi najnowszy swój wynalazek. W pierwszej chwili wydało mi się, że mam przed sobą żelazny piecyk, jakoż Tarantoga zdradził mi, że takowy w samej rzeczy posłużył mu za produkt wyjściowy.
— Jest to, drogi Ijonie, przyobleczone w realny kształt odwieczne marzenie ludzkie — wyjawił mi — a mianowicie rozciągacz lub, jeśli wolisz, spowalniacz czasu. Umożliwia on dowolne przedłużanie życia. Jedna minuta trwa w jego wnętrzu około dwu miesięcy, jeśli nie mylę się w obliczeniach. Czy zechcesz spróbować?…
Ciekawy, jak zwykle, nowinek technicznych, skinąłem ochoczo głową i wcisnąłem się do aparatu. Ledwo przykucnąłem, profesor zatrzasnął drzwiczki. Zakręciło mi w nosie, bo wstrząs, z jakim zamknięty został piecyk, wzbił w powietrze nie wy drapane resztki sadzy, tak że zaczerpnąwszy powietrza, kichałem. W tym momencie profesor włączył prąd. Na skutek spowolnienia upływu czasu kichnięcie moje trwało pięć dób i gdy Tarantoga ponownie otworzył aparat, ujrzał mnie ledwo przytomnego z wyczerpania. Zdumiał się zrazu i zaniepokoił, a wywiedziawszy się, co zaszło, uśmiechnął się dobrotliwie i rzekł:
— A w istocie upłynęły jeno cztery sekundy na moim zegarku. No, cóż powiesz, Ijonie, o tym wynalazku?
— Nie, zdaje mi się, prawdę mówiąc, że jeszcze nie jest doskonały — aczkolwiek godny uwagi — powiedziałem, gdy udało mi się złapać dech.
Zacny profesor zafrasował się nieco, ale potem wspaniałomyślnie obdarzył mnie aparatem, wyjaśniając, że może on równie dobrze służyć do spowalniania, jak i przyśpieszania upływu czasu. Czując się nieco zmęczonym, chwilowo odmówiłem wypróbowania tej dodatkowej możliwości, podziękowałem serdecznie i zawiozłem machinę do siebie. Prawdę mówiąc, nie bardzo wiedziałem, co mam z nią począć; postawiłem ją więc na strychu mej rakieciami, gdzie stała bodaj pół roku.
Pisząc ósmy tom swojej znakomitej Astrozoologii, profesor zaznajomił się szczegółowo z materiałami dotyczącymi istot zamieszkujących Amauropię. Przyszło mu wtedy na myśl, że stanowią one wyborny obiekt dla wypróbowania rozciągacza (a zarazem przyspieszacza) czasu.
Zapoznawszy się z tym projektem, takem się do niego zapalił, że w trzy tygodnie załadowałem rakietę prowiantami i paliwem, po czym, wziąwszy na pokład mało mi znane mapy tej okolicy Galaktyki i aparat, wystartowałem bez najmniejszej zwłoki. Było to tym bardziej zrozumiałe, że podróż na Amauropię trwa około trzydziestu lat. O tym, co robiłem w tym czasie, napiszę chyba gdzie indziej. Wspomnę jedynie o jednej z większych osobliwości, jaką było spotkanie w okolicy galaktycznego jądra (nawiasem dodam, że jest to obszar zakurzony, jak mało który w kosmosie) plemienia włóczęgów międzygwiezdnych, zwanych Wy gontami.
Nieszczęśliwcy ci nie posiadają w ogóle ojczyzny. Wyrażając się łagodnie, są to istoty pełne fantazji, albowiem każdy nieomal opowiadał mi o historii plemienia coś innego. Słyszałem potem, że po prostu roztrwonili swoją planetę, dla wielkiej chciwości rozmaitych minerałów. Przedsięwzięciami tymi tak zryli i przekopali całe wnętrze planety, że spustoszyli ją całkowicie, na koniec pozostała z niej tylko duża jama, która pewnego dnia rozsypała im się pod nogami. Są co prawda i tacy, którzy twierdzą, że Wygontowie, wyprawiwszy się raz na pijaństwo, po prostu zbłądzili i nie umieli wrócić do siebie. Nie wiadomo, jak to tam było naprawdę, w każdym razie nikt tych włóczęgów gwiazdowych nie wita mile; gdy ciągnąc próżnią zawadzą o jakąś planetę, niebawem okazuje się, że czegoś brak: a to zniknęło trochę powietrza, to jakaś rzeka nagle wyschła, to wyspy nie można się dorachować.
Raz na Ardenurii świsnęli podobno cały kontynent, szczęściem, że nieuprawny, bo zlodowaciały. Wynajmują się oni chętnie do czyszczenia i regulowania księżyców, lecz mato kto powierza im te odpowiedzialne czynności. Dzieciarnia ich obrzuca komety kamieniami, jeździ na zmurszałych meteorach, słowem — kłopotów z nimi co niemiara. Uznałem, że niepodobna godzić się z takimi warunkami bytowania i przerwawszy na krótko podróż, zakrzątnąłem się, i to bardzo sprawnie, bo udało mi się dostać okazyjnie całkiem jeszcze przyzwoity księżyc. Podremontowało się go i dzięki moim znajomościom awansowało na planetę.
Nie było tam wprawdzie powietrza, ale urządziłem składkę; okoliczni mieszkańcy złożyli się, i trzeba było widzieć, z jaką radością wmaszerowali poczciwi Wygontowie na własną planetę! Podziękowaniom ich nie było wprost końca. Pożegnawszy ich serdecznie, udałem się w dalszą drogę. Do Amauropii nie było już więcej nad sześć kwinty — lionów kilometrów; przebywszy ten ostatni odcinek trasy, i odnalazłszy właściwą planetę (a jest ich tak jak maku), począłem się opuszczać na jej powierzchnię.
W pewnej chwili, włączywszy hamulce, stwierdziłem z przerażeniem, że nie działają i spadam na planetę niczym kamień. Wyjrzawszy przez klapę spostrzegłem, iż hamulców w ogóle nie ma. Z oburzeniem pomyślałem o niewdzięcznych Wy gontach, nie było jednak czasu na takie rozmyślania, przecinałem już bowiem atmosferę i rakieta poczęła się żarzyć rubinowe — jeszcze chwila, a spłonąłbym żywcem.
Na szczęście w ostatniej chwili przypomniałem sobie o rozciągaczu czasu; włączywszy go, uczyniłem jego upływ tak powolnym, że mój spadek na planetę trwał trzy tygodnie. Wydobywszy się w ten sposób z opresji, rozejrzałem się po okolicy.
Rakieta osiadła na rozległej polanie, otoczonej zewsząd bladobłękitnym lasem. Nad drzewami o mątwowatych konarach unosiły się szmaragdowe twory, wirujące z wielką szybkością. Na mój widok pierzchła w liliowe krzaki gromada istot, zadziwiająco podobnych do ludzi, tyle że miały lśniącą, szafirową skórę. Wiedziałem już o nich to i owo od Tarantogi, a wydobywszy kieszonkowy poradnik kosmonautyczny, zaczerpnąłem garść dodatkowych informacji.
Planetę zamieszkiwał gatunek istot człekokształtnych — jak głosił tekst — zwanych Mikrocefalami, znajdujących się na niezmiernie niskim stopniu rozwoju. Próby porozumienia się z nimi nie dały rezultatu. Najoczywiściej poradnik mówił prawdę. Mikrocefale chodzili na czworakach, przycupując to tu, to tam, iskali się z wielką wprawą, a gdym się do nich zbliżał, łypali na mnie szmaragdowymi oczami, gardłując bez najmniejszego ładu i składu. Poza nierozumnością odznaczali się dobrodusznym i łagodnym usposobieniem.
Przez dwa dni zwiedzałem błękitny las i otaczające go rozległe stepy, a powróciwszy do rakiety, udałem się na spoczynek. Kiedym już był w łóżku, wspomniałem przyspieszacz i postanowiłem puścić go w ruch na parę godzin, aby nazajutrz przekonać się, czy da to jakieś efekty. Wyniosłem go więc nie bez trudu z rakiety, ustawiłem pod drzwiami, włączyłem przyśpieszenie czasu i wróciwszy do łóżka, zasnąłem snem sprawiedliwego.