Выбрать главу

Zbudziło mnie gwałtowne tarmoszenie. Otwarłszy oczy, ujrzałem nad sobą twarze nachylonych Mikrocefalów, którzy, już na dwu nogach, porozumiewali się krzykliwie i z wielkim zainteresowaniem poruszali moimi rękami, a gdy spróbowałem się opierać, omal nie wyłamali mi ich ze stawów. Największy z nich, liliowy olbrzym, otworzył mi przemocą usta, i wtykając do nich palce, liczył mi zęby.

Szamoczącego się daremnie wyniesiono mnie na polanę i przywiązano do ogona rakiety. W tej pozycji widziałem, jak Mikrocefale wynoszą z rakiety, co się da; większe rzeczy, które nie mieściły się w otworze klapy, rozbijali wprzód kamieniami na kawałki. Naraz obruszył się na rakietę i na krzątających się wokół niej Mikrocefalów grad kamieni, z których jeden trafił mnie w głowę. Skrępowany, nie mogłem spojrzeć w stronę, z której leciały kamienie. Słyszałem tylko odgłosy walki. Mikrocefale, którzy skrępowali mnie, rzucili się nareszcie do ucieczki. Nadbiegli inni, uwolnili mnie z pęt i z oznakami wielkiego szacunku zanieśli na barkach w głąb lasu.

Pochód zatrzymał się u stóp rozłożystego drzewa. Z jego konarów zwisał umocowany na lianach rodzaj powietrznego szałasu z małym okienkiem. Przez to okienko wepchnięto mnie do środka, przy czym zgromadzony pod drzewem tłum padł na kolana, wydając modlitewne zawodzenie. Korowody Mikrocefalów złożyły mi ofiary z kwiatów i owoców. Przez następne dni stanowiłem przedmiot powszechnego kultu, przy czym kapłani wróżyli przyszłość z mego wyrazu twarzy, a gdy wydawał im się złowieszczy, okadzali mnie dymem, tak że omal się nie udusiłem. Na szczęście podczas składania całopalnych ofiar kapłan rozhuśtywał kapliczkę, w której siedziałem, dzięki czemu od czasu do czasu mogłem chwycić nieco tchu.

Na czwarty dzień czcicieli mych napadł oddział uzbrojonych w maczugi Mikrocefalów pod dowództwem olbrzyma, który liczył mi zęby. Przechodząc podczas walki z rąk do rąk, stawałem się na przemian przedmiotem czci bądź też zniewag. Bitwa zakończyła się zwycięstwem napastników, stojących pod wodzą owego olbrzyma, imieniem Glistolot. Brałem udział w jego triumfalnym powrocie do obozowiska, przywiązany do wysokiej tyki, którą nieśli krewni wodza. Stało się to tradycją i odtąd zostałem swego rodzaju sztandarem, noszonym na wszystkie wyprawy wojenne. Było to uciążliwe, ale połączone z przywilejami.

Poduczywszy się dialektu Mikrocefalów, począłem wyjaśniać Glistolotowi, że to mnie on i jego poddani zawdzięczają tak szybki rozwój. Szło to niesporo, ale mam wrażenie, że zaczynało mu już coś świtać, niestety, został otruty przez swego bratanka Odłopęza. Ten zjednoczył zwalczających się dotąd Mikrocefalów leśnych i polanowych, poślubiając Mastozymazę, kapłankę leśnych.

Ujrzawszy mnie podczas uczty poślubnej (byłem kosztowaczem potraw — urząd ten wprowadził Odłopęz) Mastozymaza wydała radosny okrzyk: „Ależ ty masz bielusieńką skórkę!” Napełniło mnie to złymi przeczuciami, które rychło się sprawdziły. Mastozymaza zadusiła małżonka podczas snu i poślubiła mnie w trybie morganatycznym. Próbowałem jej z kolei wytłumaczyć moje zasługi wobec Mikrocefalów, lecz pojmowała mnie opacznie, bo po pierwszych słowach krzyknęła: „Aha, masz mnie już dość!” i długo musiałem ją uspokajać.

Podczas następnego przewortu pałacowego Mastozymaza zginęła, a ja uratowałem się ucieczką przez okno. Z naszego związku pozostał jedynie białoliliowy kolor sztandarów państwowych. Po ucieczce odnalazłem w lesie polanę z przyspieszaczem i chciałem go wyłączyć, ale przyszło mi do głowy, że rozsądniej będzie raczej zaczekać, aż Mikrocefale wytworzą bardziej demokratyczną cywilizację.

Przez czas jakiś mieszkałem w lesie, żywiąc się jedynie korzonkami i nocą tylko podchodziłem pod obozowisko, które chyżo przeobrażało się w miasto, otoczone ostrokołem.

Mikrocefale osiadli uprawiali rolę, miastowi zaś napadali na nich, gwałcili ich żony, a ich samych mordowali i rabowali. Rychło wyłonił się z tego handel. W tym czasie okrzepły też wierzenia religijne, których rytuał bogacił się z dnia na dzień. Ku memu wielkiemu zmartwieniu Mikrocefale zawlekli rakietę z polany do miasta i osadzili ją pośrodku głównego placu jako rodzaj bożyszcza, otoczywszy to miejsce murem i strażami. Kilka razy rolnicy jednoczyli się, napadali na Liliowiec (jak zwało się miasto) i wspólnym wysiłkiem burzyli go do fundamentów, aliści za każdym razem następowała bardzo sprawna odbudowa.

Wojnom tym położył kres król Sarcepanos, który spalił wsie, ściął lasy i rolników, a pozostałych przy życiu osadził jako jeńców wojennych na roli pod miastem. Nie mając się gdzie podziać, przywędrowałem do Liliowca. Dzięki mym znajomościom (służba pałacowa znała mnie z czasów Mastozymazy) otrzymałem posadę masażysty tronowego. Polubiwszy mnie, Sarcepanos postanowił nadać mi godność pomocnika siepacza państwowego w randze starszego torturanta. Zrozpaczony, udałem się na polanę, na której pracował przyspieszacz i nastawiłem go na maksymalne działanie. Rzeczywiście tejże nocy Sarcepanos zmarł od przejedzenia i na tronie zasiadł Trymon Sinawy, dowódca armii. Wprowadził on hierarchię urzędniczą, podatki i przymusowy pobór do wojska. Od służby wojskowej uratował mnie kolor skóry. Zostałem uznany za albinosa i jako taki nie miałem prawa zbliżania się do siedziby królewskiej. Żyłem wśród niewolników, zwany przez nich Ijonem Bladonem.

Począłem głosić powszechną równość i wyjaśniłem moją rolę w społecznym rozwoju Mikrocefalów. Rychło zgromadziło się wokół mnie wielu zwolenników tej nauki, zwanych Machinistami. Rozpoczęły się wrzenia i zamieszki, krwawo tłumione przez gwardię Trymona Sinawego. Machinizm został zakazany pod karą załaskotania na śmierć.

Kilka razy musiałem uciekać z miasta i chronić się w sadzawkach miejskich, a moi entuzjaści podlegali okrutnym prześladowaniom. Potem na moje prelekcje ściągać poczęło coraz więcej osób z wysokich sfer, oczywiście incognito. Gdy Trymon zmarł tragicznie, z roztargnienia zapomniawszy oddychać, władzę objął Karbagaz Roztropny. Był to zwolennik mojej nauki, którą podniósł do godności wyznania państwowego. Otrzymałem miano Opiekuna Machiny i wspaniałą rezydencję obok dworu. Miałem masę zajęć i sam nie wiem, jak to się stało, że podwładni mi kapłani jęli głosić tezy o mym niebiańskim pochodzeniu. Próżno usiłowałem się temu przeciwstawić. W tym czasie poczęła działać sekta Antymachinistów, głoszących, że Mikrocefale rozwijają się w sposób naturalny, a ja jestem byłym niewolnikiem, który, pobieliwszy się wapnem, w oszukańczy sposób ogłupia lud.

Przywódców sekty schwytano i król zażądał, bym jako Opiekun Machiny skazał ich na śmierć. Nie widząc innego wyjścia, uciekłem przez okno pałacu i jakiś czas ukrywałem się w sadzawkach miejskich. Pewnego dnia doszły mnie wieści, iż kapłani obwieszczają wniebowzięcie Ijona Bladona, który, spełniwszy planetarne posłannictwo, wrócił do swych boskich rodziców. Poszedłem do Liliowca, aby to sprostować, lecz tłum, klęczący przed mymi wizerunkami, po pierwszych słowach chciał mnie ukamienować. Obroniła mnie straż kapłańska, po to tylko, bym jako samozwaniec i bluźnierca został osadzony w lochu. Przez trzy dni szorowano mnie i drapano, aby zetrzeć rzekomą pobiałkę, dzięki której — jak głosiło oskarżenie — podszyłem się pod wniebowziętego Bladona. Ponieważ nie niebieszczałem, miano mnie poddać torturom. Z tej opresji udało mi się uciec dzięki pewnemu strażnikowi, który dostarczył mi nieco niebieskiej farbki. Pędem udałem się do lasu, w którym znajdował się przyspieszacz i po dłuższym manipulowaniu jeszcze bardziej spotęgowałem jego działanie w nadziei, że przyśpieszę w ten sposób nadejście porządnej cywilizacji, po czym skrywałem się przez dwa tygodnie w miejskich sadzawkach.