Wróciłem do stolicy, gdy ogłoszono republikę, inflację, amnestię i zrównanie stanów. Na rogatkach żądano już dokumentów, a że nie miałem żadnych, aresztowano mnie za włóczęgostwo. Po wyjściu na wolność zostałem, dla braku środków do życia, gońcem w Ministerstwie Oświaty. Gabinety ministerialne zmieniały się nieraz i dwa razy na dobę, że zaś każdy nowy rząd rozpoczynał władanie od anulowania dekretów poprzedniego i wydawania nowych, miałem masę biegania z okólnikami. Na koniec dostałem obrzęków na nogach i podałem się do dymisji, której nie przyjęto, bo był właśnie stan wojenny. Przeżywszy republikę, dwa dyrektoriaty, restaurację monarchii oświeconej, rządy autorytatywne generała Rozgroza, i jego ścięcie, jako zdrajcy stanu, zniecierpliwiony powolnością rozwoju cywilizacji raz jeszcze wziąłem się do majstrowania przy aparacie, z takim skutkiem, że śrubka w nim pękła. Nie wziąłem tego specjalnie do serca, aliści po paru dniach spostrzegłem, że dzieje się coś osobliwego.
Słońce wstawało na zachodzie, na cmentarzu słychać było rozmaite hałasy, widywało się chodzących nieboszczyków, przy czym stan ich poprawiał się z każdą chwilą, dorośli pomniejszali się w oczach, a małe dzieci gdzieś znikały.
Wróciły rządy generała Rozgroza, monarchia oświecona, dyrektoriat, wreszcie republika. Gdy na własne oczy zobaczyłem cofający się pogrzeb króla Karbagaza, który po trzech dniach wstał z katafalku i został odbalsamowany, zorientowałem się, że musiałem popsuć aparat i czas płynie teraz wstecz. Najgorsze było to, że i ja sam obserwowałem na własnej osobie oznaki młodnienia. Postanowiłem czekać, aż zmartwychwstanie Karbagaz I i zostanę znowu Wielkim Machinistą, gdyż, korzystając z mych ówczesnych wpływów, mógłbym bez trudu dostać się do służącej za bóstwo rakiety.
Najgorsze jednak było przeraźliwe tempo przemian; nie byłem pewny, czy doczekam właściwej chwili. Codziennie stawałem pod drzewem na podwórzu i znaczyłem kreskę na wysokości głowy — malałem z ogromną chyżością. Kiedy zostałem Opiekunem Machiny u boku Karbagaza, wyglądałem najwyżej na dziewięć lat, a tu trzeba było jeszcze zgromadzić prowiant na drogę. Nocami zanosiłem go do rakiety, co przychodziło mi z niemałym trudem, byłem bowiem coraz słabszy. Ku memu najwyższemu przerażeniu stwierdziłem, że w chwilach wolnych od zajęć pałacowych odczuwam niepowstrzymaną chęć grania w berka.
Gdy wehikuł był już gotów do drogi, wczesnym świtem skryłem się w nim i zamierzałem sięgnąć do dźwigni startowej — była jednak za wysoko. Musiałem gramolić się na stołek i tak dopiero udało mi sieją przesunąć. Chcąc zakląć, stwierdziłem ze zgrozą, że już tylko kwilę. W momencie startu jeszcze chodziłem, ale widać nadany impuls działał jakiś czas, gdyż po opuszczeniu planety, kiedy tarcza jej majaczyła w oddali białawą plamą, z trudnością udało mi się doraczkować do butelki z mlekiem, którą sobie zapobiegliwie przygotowałem. Musiałem się żywić w ten sposób przez całych sześć miesięcy.
Podróż na Amauropię trwa, jakem rzekł na początku, koło trzydziestu lat, tak że powróciwszy na Ziemię nie wzbudziłem mym wyglądem niepokoju przyjaciół. Żałuję tylko, że nie posiadam umiejętności fantazjowania, bo nie musiałbym wówczas unikać spotkań z Tarantogą i mógłbym, nie urażając go, zmyślić jakąś bajeczkę, pochlebiającą jego talentom wynalazczym.