Stanisław Lem
Podróż jedenasta
Dzień zapowiadał się kiepsko. Bałagan, panujący w domu od chwili, kiedy dałem służącego do remontu, rósł. Niczego nie mogłem znaleźć. W kolekcji meteorów zalęgły się myszy. Nadgryzły najładniejszy chondryt. Kiedy parzyłem kawę, wybiegło mi mleko. Ten elektryczny bałwan schował ścierki razem z chustkami do nosa. Powinienem był dać go do generalki. Już kiedy zaczął mi pastować buciki od środka. Musiałem użyć zamiast ścierki starego spadochronu, poszedłem na górę, odkurzyłem meteory i nastawiłem łapkę. Wszystkie okazy zebrałem sam. Nie jest to takie trudne — trzeba tylko zajść meteor od tyłu i nakryć go siatką. Przypomniałem sobie nagle o grzankach i zbiegłem na dół. Oczywiście spaliły się na węgiel. Wyrzuciłem je do zlewu. Od razu się zatkał. Machnąłem na to ręką i zajrzałem do skrzynki na listy. Pełna była zwykłej rannej poczty — dwa zaproszenia na kongresy gdzieś w prowincjonalnych dziurach Mgławicy Kraba, druki reklamujące mleczko do polerowania rakiet, nowy numer „Odrzutowego Dróżnika”, nic ciekawego. Ostatnią była ciemna, gruba koperta opatrzona pięcioma pieczęciami. Zważyłem ją w ręce i otworzyłem.
Tajny Pełnomocnik do Spraw Karelirii ma zaszczyt zaprosić p. Ijona Tichego na posiedzenie, które odbędzie się dn. 16 bm. o godzinie 1730 w malej sali Lambretanum. Wstęp ściśle za zaproszeniami po prześwietleniu. Uprasza się o zachowanie sprawy w tajemnicy.
Nieczytelny podpis, pieczęć
i druga pieczęć czerwona, skosem:
SPRAWA KOSMICZNEJ WAGI. TAJNE!!!
No, nareszcie coś, pomyślałem. Kareliria, Kareliria… nazwę znałem, ale nie mogłem sobie przypomnieć skąd. Zajrzałem do Encyklopedii kosmicznej. Była tylko Kartulania i Kersempilia. Ciekawe, pomyślałem. Almanach też niczego nie zawierał pod tym hasłem. Tak, to było naprawdę interesujące. Ani chybi Tajna Planeta. — To lubię — mruknąłem i zacząłem się ubierać. Była dopiero dziesiąta, ale musiałem wziąć poprawkę na służącego. Skarpetki znalazłem prawie od razu w lodówce i wydawało mi się, że potrafię już prześledzić bieg myśli rozstrojonego elektromózgu, kiedy stanąłem wobec osobliwego faktu — nigdzie nie było spodni. Żadnych. Same tylko surduty wisiały w szafie. Przeszukałem cały dom, nawet rakietę wypatroszyłem — nic. Stwierdziłem tylko, że ten zdezelowany bałwan wypił cały olej, jaki znajdował się w piwnicy. Musiał go wychlać niedawno, bo przed tygodniem liczyłem puszki i wszystkie były pełne. To mnie tak zezłościło, żem się poważnie zastanowił, czy nie oddać go jednak na złom. Ponieważ nie chciało mu się wstawać rano, od miesięcy zatykał sobie wieczorem słuchawki woskiem. Można było dzwonić do upadłego. Tłumaczył, że to z roztargnienia. Groziłem, że wykręcę mu stopki, ale brzęczał sobie na to. Wiedział, że go potrzebuję. Podzieliłem cały dom na kwadraty systemem Pinkertona i zabrałem się do takiej rewizji, jakbym szpilki szukał. Znalazłem w końcu kwit z pralni. Szubrawiec oddał wszystkie moje spodnie do czyszczenia. Ale co się stało z tymi, które miałem na sobie poprzedniego dnia? Nie mogłem sobie w żaden sposób przypomnieć. Tymczasem nadeszła pora obiadu. Do lodówki nie miałem co zaglądać — oprócz skarpetek był w niej tylko papier listowy. Ogarniała mnie rozpacz. Wyjąłem z rakiety skafander, włożyłem go i poszedłem do najbliższego domu towarowego. Trochę się za mną oglądano na ulicy, ale kupiłem dwie pary spodni, jedne czarne, drugie szare, wróciłem w skafandrze, przebrałem się i zły jak diabli pojechałem do chińskiej restauracji. Zjadłem, co mi dali, zapiłem gniew butelką mozelskiego wina i spojrzawszy na zegarek przekonałem się, że dochodzi piąta. Zmitrężyłem cały dzień.
Przed Lambretanum nie było żadnych helikopterów, ani jednego auta, nawet najmniejszej rakiety — nic. — To aż tak? — przemknęło mi. Przez rozległy ogród, pełen georginii, przeszedłem ku głównemu wejściu. Długo nikt nie otwierał. Nareszcie otwarła się klapka selektywnego judasza, niewidzialny wzrok zlustrował mnie, po czym brama uchyliła się na tyle, bym mógł wejść.
— Pan Tichy — powiedział do kieszonkowego mikrofonu człowiek, który mi otworzył. — Proszę na górę — zwrócił się do mnie. — Lewe drzwi. Czekają już na pana.
Na górze panował przyjemny chłód. Wszedłem do małej sali i ujrzałem się w doborowym gronie. Oprócz dwóch facetów za stołem prezydialnym, których nigdy nie widziałem, na wyściełanych aksamitem fotelach siedział kwiat kosmografii. Dostrzegłem profesora Gargarraga i jego asystentów. Skłoniłem się obecnym i usiadłem z tyłu. Jeden z facetów za stołem prezydialnym, wysoki, o siwych skroniach, wyjął z szuflady kauczukowy dzwonek i zadzwonił nim bezszelestnie. Co za piekielne ostrożności — pomyślałem.
— Panowie rektorzy, dziekanowie, profesorowie, docenci i ty, szanowny Ijonie Tichy — ozwał się wstając mężczyzna o siwych skroniach — jako pełnomocnik do spraw najtajniejszej wagi otwieram posiedzenie specjalne, poświęcone sprawie Karelirii. Głos ma tajny radca Xaphirius.
Z pierwszego rzędu podniósł się tęgi, jak mleko siwy, barczysty mężczyzna, wszedł na podium, skłonił się nieznacznie zebranym i rzekł bez żadnych wstępów:
— Panowie! Około sześćdziesięciu lat temu z yokohamskiego portu planetarnego wyruszył frachtowiec Kompanii Mlecznej „Bożydar II”. Statek ten, pod dowództwem doświadczonego próżniarza, Astrocentego Peapo, wiózł drobnicę dla Areklandrii, planety gammy Oriona. Po raz ostatni dostrzeżono go z latarni galaktycznej w pobliżu Cerbera. Potem wszelki ślad po nim zaginął. Towarzystwo Ubezpieczeń Securitas Cosmica, zwane w skrócie SECOS, wypłaciło po upływie roku pełne odszkodowanie za zaginiony statek. Jakieś dwa tygodnie później pewien radioamator z Nowej Gwinei przyjął radiogram następującej treści.
Mówca podniósł ze stołu kartkę i odczytał z niej:
KARKULOWSIAŁ ZWARTUSIAŁ
RATUWSIANKU BOŻYWSIO
— Tu muszę wejść, panowie, w szczegóły nieodzowne dla dalszego zrozumienia sprawy. Ów radioamator był nowicjuszem i w dodatku seplenił. Mocą nawyku, a także, jak należy sądzić, swej nieumiejętności zniekształcił depeszę, która, według rekonstrukcji dokonanej przez ekspertów Galaktokodu, brzmiała: „Kalkulator zwariował ratunku Bożydar”. Eksperci uznali w oparciu o ów tekst, iż zaszedł rzadki wypadek buntu w pełni próżni — i to buntu pokładowego Kalkulatora. Ponieważ od chwili wypłaty ubezpieczenia armatorom ci ostatni nie mogli już sobie rościć żadnych pretensji do zaginionego statku, albowiem przejął je ze wszystkimi prawami własności także i do frachtu SECOS, towarzystwo do zaangażowało ajencję Pinkertona, w osobach Abstrahazego i Mnemoniusa Pinkertonów, aby podjęli odpowiednie dochodzenia. Śledztwo, prowadzone przez tych rutynowanych detektywów, wykryło, iż w samej rzeczy Kalkulator „Bożydara”, model w swoim czasie wyposażony luksusowo, lecz w okresie ostatniej podróży już w podeszłym wieku, uskarżał się od niejakiego czasu na jednego z członków załogi. Rakietnik ów, niejaki Symileon Gitterton, miał drażnić go w rozmaity sposób — obniżaniem wyjściowego napięcia, prztykaniem w lampy, drwinami, a nawet obrzucając Kalkulatora obelżywymi określeniami w rodzaju „zramolałej blaszanki” bądź „drucianego tępaka”. Gitterton wyparł się wszystkiego twierdząc, iż Kalkulator ma po prostu omamy — co się niekiedy zdarza u sędziwych elektromózgów. Ten aspekt sprawy naświetli zresztą panom za chwilę profesor Gargarrag.
Statku nie udało się odnaleźć przez następne dziesięciolecie. Jednakże po owym czasie ajenci Pinkertona, którzy bezustannie zajmowali się tajemnicą zniknięcia „Bożydara”, dowiedzieli się, że przed restauracją hotelu Galax siaduje na pół obłąkany, zniedołężniały żebrak, który wyśpiewuje przedziwne historie, podając się za Astrocentego Peapo, byłego dowódcę statku. Starzec ów, nad wyraz niechlujny, w samej rzeczy twierdził, iż jest Astrocentym Peapo, był jednak nie tylko niespełna rozumu, ale utracił mowę — i mógł tylko śpiewać. Indagowany cierpliwie przez ludzi Pinkertona, wyśpiewał niewiarygodną historię — jakoby na statku stało się coś strasznego, w związku z czym, wyrzucony za burtę w jednym skafandrze na grzbiecie, musiał wraz z garścią wiernych próżniarzy wracać pieszo z regionu andromedyjskiego zamglenia na Ziemię, co trwało lat dwieście; wędrował — rzekomo — już to na meteorach, zdążających w dobrym kierunku, już to rakietostopem — i tylko małą część drogi przebył na Lumeonie, bezludnej sondzie kosmicznej, która leciała ku Ziemi z szybkością bliską szybkości światła. Tę jazdę okrakiem na grzbiecie Lumeona przypłacił (według własnych stów) utratą mowy, odmłodniał jednak za to o wiele lat, dzięki znanemu zjawisku kurczliwości czasu na ciałach poruszających się podświetlnie.