Łamiąc sobie tak głowę, poszedłem przed siebie, aż zauważyłem siedzącego na ławce, wygrzewającego stare blachy do słońca, przysadkowatego robota, który okrył sobie głowę gazetą. Na pierwszej stronie widniał wiersz, zaczynający się od słów „Jam wspanialec zwyrodnialec”. Co było dalej, nie wiem, Z wolna zawiązała się rozmowa. Przedstawiłem się jako przybysz z sąsiedniego miasta, Sadomazji. Stary robot był nadzwyczaj kordialny. Od razu niemal zaprosił mnie do siebie, do domu.
— Co się masz waćpan tłuc po wszelakich tam, mosterdziejku, zajazdach, a z oberżystami wadzić. Zwól do mnie. Niskie progi, ścielę się, racz, łaskawco, niechaj. Radość wstąpi wraz z szacowną twą osobą w skromne komnaty moje.
Cóż miałem robić, zgodziłem się, to mi nawet odpowiadało. Mój nowy gospodarz mieszkał we własnym domu, na trzeciej ulicy. Zaprowadził mię zaraz do gościnnego pokoju.
— Że z drogi, toś się kurzu co nie miara musiał nałykać — rzekł.
Znowu pojawiła się oliwiarka, sidol i szmaty. Wiedziałem już, co powie, roboty były jednak naturami nieskomplikowanymi. I rzeczywiście; — Ochędożywszy się, zwól do bawialnego — rzekł — poigramy pospołu…
Zamknąłem drzwi. Oliwiarki ani sidolu nie tknąłem, zbadałem tylko w lustrze stan mej charakteryzacji, uczerniłem zęby i niespokojny nieco wobec perspektywy nieznanego „igrania”, po jakimś kwadransie chciałem zejść na dół, gdy z głębi domu dobiegł mię przeciągły łoskot. Tym razem nie mogłem już uciekać. Schodziłem po schodach w takim huku, jakby ktoś na drzazgi rąbał żelazny pień. W bawialnym wrzało. Gospodarz mój, rozebrany do żelaznego korpusa, dziwacznie ukształconym tasakiem ciął wielką kukłę, która leżała na stole.
— Pięknie proszę, gościu! Możesz sobie waćpan gwoli uciesze pooporządzać te kadłubki — rzekł, na mój widok przestając rąbać i wskazał drugą, leżącą na podłodze, mniejszą nieco lalę. Kiedy się do niej zbliżyłem, usiadła, otwarta oczy i zaczęta słabym głosem powtarzać:
— Panie — jam dziecię niewinne — poniechaj mię — panie — jam dziecię niewinne — poniechaj.
Gospodarz wręczył mi topór, podobny do halabardy, ale na krótszym stylisku.
— Nuże, zacny gościu, precz troski, precz smutki — tnij od ucha, a śmiało!
— Kiedy — nie lubię dzieci… — odparłem słabo. Znieruchomiał.
— Nie lubisz? — powtórzył za mną. — A szkoda. Zafrasowałeś mię acan. Cóż tedy poczniesz? Mam jeno maluchów — słabość to moja, wiesz. Zali nie popróbujesz cielęcia?
I wyprowadził z szafy wcale poręczne, plastikowe cielę, które, naciśnięte, trwożnie zamęczało. Cóż miałem robić? Nie chcąc się zdemaskować, rozrąbałem nieszczęsną kukłę, porządnie się przy tym zmachawszy. Tymczasem gospodarz poćwiartował obie lale, odłożył narzędzie, które zwał łamignatnicą, i spytał, czy jestem rad. Zapewniłem go, że dawno nie zażyłem takiej przyjemności.
Tak rozpoczął się mój niewesoły żywot na Karelirii. Rano, po śniadaniu, składającym się z wrzącej oliwy, gospodarz udawał się do pracy, a jego pani piłowała coś zaciekle w sypialnym — mam wrażenie, że cielęta, ale nie mogę na to przysiąc. Nie mogłem wytrzymać od meczenia, wrzasków, huku, wychodziłem więc na miasto. Zajęcia mieszkańców były raczej monotonne. Ćwiartowanie, łamanie kołem, palenie, szatkowanie — w centrum znajdował się park rozrywek z pawilonami, w których można było zakupić najwymyślniejsze narzędzia. Po kilku dniach nawet na własny scyzoryk patrzeć nie mogłem i tylko powodowany głodem udawałem się o zmierzchu za miasto, aby pośpiesznie pochłonąć w krzakach sardynki i biszkopty. Nie dziwota, że na takim wikcie wciąż byłem o włos od czkawki, która groziła mi śmiertelnym niebezpieczeństwem. Na trzeci dzień poszliśmy do teatru. Wystawiano sztukę pod tytułem Karbezauriusz. Była to historia młodego, przystojnego robota, okropnie prześladowanego przez ludzi, tj. przez lepniaków. Polewali go wodą, sypali mu do oliwy piasek, rozkręcali mu śrubki, tak że się wciąż przewracał itp. Widownia gniewnie brzęczała. W drugim akcie pojawił się wysłannik Kalkulatora, młody robot został wyzwolony, trzeci akt zajmował się szerzej losem ludzi, jak łatwo się można domyślić, raczej niewesołym.
Z nudów grzebałem w biblioteczce domowej gospodarzy, ale nie było w niej nic ciekawego: kilka nędznych przedruków pamiętników markiza de Sade, poza tym same broszurki, takie jak Rozpoznawanie lepniaków, z której zapamiętałem parę ustępów. „Lepniak — zaczynał się tekst — jest wielce miękki, konsystencją podobny do piroga… Oczy jego tępawe, wodniste, obrazem plugastwa duszebnego są. Lice gumiaste…” i tak dalej, przez sto bez mała stron.
W sobotę przychodzili do nas miejscowi notable — mistrz cechu blacharzy, zastępca miejskiego płatnerza, starszy cechowy, dwaj protokraci, jeden alcymurtan — niestety, nie mogłem się zorientować, co to są za zawody, gdyż mówiło się głównie o sztukach pięknych, o teatrze, o doskonałym funkcjonowaniu lego Induktywności — panie plotkowały nieco. Stąd dowiedziałem się o osławionym w wyższych sferach birbancie i szaławile, niejakim Podukście, który prowadził hulaszczy żywot — otaczał się rojami elektrycznych bachantek, obsypując je wprost najkosztowniejszymi cewkami i lampami. Ale mój gospodarz nie zgorszył się szczególnie, gdy wspomniałem Poduksta.
— Młoda stal, młody prąd — rzekł dobrodusznie. — Podrdzewieje, oporniki się mu zglejują, to i rura główna nadmięknie…
Pewna wspaniałka, która bywała u nas dość rzadko, upodobała mnie sobie dla niepojętych powodów i raz, po którymś tam z rzędu kubku oliwy, szepnęła:
— Nadobny ś. Chcesz mnie? Umkniem do mnie, doma poelektryzujem się…
Udałem, że nagłe iskrzenie katody nie pozwoliło mi dosłyszeć j ej słów.
Pożycie mych gospodarzy było na ogół zgodliwe, ale raz mimowolnie stałem się świadkiem kłótni; połowica wrzeszczała coś o tym, aby się w złom obrócił, on, jak to mąż, nie odpowiadał.
Bywał też u nas wzięty elektromistrz, który prowadził miejską klinikę, i od niego to dowiedziałem się, bo opowiadał, choć rzadko, o swych pacjentach — że roboty wariują kiedy niekiedy, a najgorszym z prześladujących omamów jest przekonanie, jakoby były ludźmi. I nawet — jak domyśliłem się z jego słów, choć nie powiedział tego wyraźnie — liczba takich szaleńców ostatnio poważnie wzrosła.
Wiadomości tych nie przekazywałem jednak na Ziemię, raz, że wydawały mi się zbyt skąpe, a dwa, że nie chciało mi się maszerować przez góry do pozostawionej daleko rakiety, w której mieścił się nadajnik. Pewnego ranka, kiedy skończyłem właśnie cielę (moi gospodarze dostarczali mi codziennie wieczorem jedną sztukę, przekonani, że niczym nie sprawią mi większej uciechy) — rozległo się w całym domu gwałtowne walenie do bramy. Moja trwoga okazała się aż nadto usprawiedliwiona. Była to policja, tj. halebardierzy. Wyprowadzono mnie na ulicę aresztowanego, bez jednego słowa, na oczach mych osłupiałych ze zgrozy gospodarzy. Zostałem zakuty, wsadzono mię do karetki i pojechaliśmy do więzienia. Stał tam już u bramy wrogi tłum i wznosił pełne nienawiści okrzyki. Zamknięto mnie w osobnej celi. Kiedy drzwi zatrzasnęły się za mną, usiadłem na blaszanej pryczy z głośnym westchnieniem. Teraz nie mogło mi już zaszkodzić. Zastanawiałem się jakiś czas nad tym, w ilu już więzieniach siedziałem w rozmaitych okolicach Galaktyki, ale nie udało mi się ustalić liczby. Pod pryczą coś leżało. Była to broszurka o wykrywaniu lepniaków — czy podłożono ją dla drwiny, przez niską złośliwość? Otwarłem ją mimo woli. Przeczytałem najpierw o tym, jak to górna część lepniaczego tułowia porusza się w związku z tak zwanym oddychaniem, jak należy sprawdzać, czy ręka, którą podaje jest ciastowata oraz czy z jego otworu gębowego nie wydobywa się lekki wietrzyk. Podniecony — kończył ustęp — wydziela z siebie lepniak wodnistą ciecz, głównie czołem.