Było to dosyć ścisłe. Wydzielałem tę wodnistą ciecz. Z pozoru eksploracja Wszechświata wydaje się nieco jednostajna, a to przez wspomniane wyżej, ponawiające się wciąż, jako w pewnym sensie nieodzowny jej etap, więzienne pobyty gwiazdowe, planetarne, mgławicowe nawet — ale sytuacja moja nie była nigdy jeszcze tak czarna, jak obecnie. Koło południa strażnik przyniósł mi talerz ciepłej oliwy, w której pływało trochę śrutu do łożysk kulkowych. Prosiłem o coś strawniejszego, skoro jestem już zdemaskowany, on jednak zazgrzytawszy ironicznie, odszedł bez słowa. Zacząłem walić w drzwi i domagać się adwokata. Nikt nie odpowiadał. Pod wieczór, kiedy zjadłem ostatnią kruszynę biszkopta, zawieruszoną wewnątrz pancerza, klucz zachrobotał w zamku i do celi wszedł pękaty automat z grubą skórzaną teczką.
— Bądź przeklęty lepniaku! — rzekł i dodał: — Mam być twoim obrońcą.
— Czy zawsze witasz w ten sposób swych klientów? — spytałem, siadając.
On też usiadł, klekocząc. Był odrażający. Blachy na brzuchu kompletnie mu się poluzowały.
— Lepniaków, tak — rzekł z przekonaniem. — Z lojalności jeno wobec mojej profesji — nie wobec ciebie, szubrawcze bezecny — rozwinę kunszta moje w twej obronie, kreaturo! Być może da się zmiękczyć czekającą cię karę do jednorazowego rozebrania na sztuki.
— Jak to — powiedziałem — ależ mnie nie można rozebrać.
— Ha, ha! — zazgrzytał — tak ci się jeno widzi! A teraz powiadaj, co kryłeś w zanadrzu, kleista kanalio!!
— Jak się nazywasz? — spytałem.
— Klaustron Fridrak.
— Klaustronie Fridraku, powiedz, o co jestem oskarżony?
— O lepniaczość — odparł natychmiast. — Kara za to przypada główna. A dalej, o chucie zaprzedania nas, o śpiegarstwo na rzecz bryi, o świętokradczo zalęgły plan podniesienia ręki na Jego Induktywność — starczy ci, łajnisty lepniaku? Przyznajesz się do owych win?
— Czy na pewno jesteś mym adwokatem? — spytałem. — Bo mówisz jak prokurator albo sędzia śledczy.
— Jam jest twoim obrońcą.
— Dobrze. Nie przyznaję się do żadnej z tych win.
— Drzazgi z ciebie polecą! — zaryczał.
Widząc, jakiego dostałem obrońcę, zamilkłem. Nazajutrz zaprowadzono mnie na przesłuchanie. Nie przyznałem się do niczego, choć sędzia — jeżeli to było możliwe — grzmiał jeszcze okropniej od wczorajszego obrońcy. Raz ryczał, raz szeptał, wybuchał blaszanym śmiechem, to znów spokojnie tłumaczył, że pierwej zacznie oddychać, zanim ujdę wspanialczej sprawiedliwości.
Przy następnym przesłuchaniu był obecny jakiś ważny dostojnik, sądząc z ilości lamp, jaka się w nim żarzyła. Upłynęły cztery dalsze dni. Najgorzej było z jedzeniem. Zadowalałem się paskiem od spodni, który moczyłem w wodzie, jaką mi przynoszono raz dziennie, przy czym strażnik niósł garnek z dala od siebie, jakby to była trucizna.
Po tygodniu pasek skończył mi się, na szczęście miałem wysokie sznurowane buty z koźlej skórki — ich języki były najlepsze ze wszystkiego, co jadłem przez cały czas pobytu w celi.
Ósmego dnia rankiem dwu strażników kazało mi się zbierać. Wsadzony do karetki, pod eskortą przewieziony zostałem do Żelaznego Pałacu, siedziby Kalkulatora. Po wspaniałych, nierdzewnych schodach, przez sale, wysadzane katodowymi lampami, zaprowadzono mnie do wielkiego, pozbawionego okien pokoju. Zostałem w nim sam — strażnicy wyszli. Pośrodku znajdowała się czarna zasłona, zwieszona ze stropu, fałdy jej otaczały środek pokoju czworobokiem.
— Mamy lepniaku! — zagrzmiał głos, dochodzący jakby przez rury z żelaznego podziemia — ostatnia twa godzina bije. Rzeknij, co ci lube: szatkownica, łamignat czy świdraulina?
Milczałem. Kalkulator zahuczał, zaszumiał i odezwał się:
— Słysz mnie, lepka kreaturo, przybyła z poduszczenią bryi! Słysz mój potężny głos, mlazgraty klejaku, fąfrze kisielisty! We wspaniałości światłych moich prądów dawam ci łaskę: jeśli przejdziesz na stronę wiernych szeregów moich, jeśli całą swą duszą nade wszystko wspanialcem zostać zapragniesz, życie ci może daruję.
Rzekłem, że od dawna to właśnie było moim marzeniem. Kalkulator zarechotał szyderczo pulsującym śmiechem i rzekł:
— Między bajki łgarstwa twe włożę. Słysz, padalcze. Ostać się przy swym lepkim żywocie możesz jeno jako wspanialechalebardier tajny. Zadaniem twym będzie lepniaków, śpiegarzy, ajentów, zdrajców, a wszelakie inne robactwo, które bryja śle, demaskować, obnażać, przyłbice zdzierać, białym żelastwem wypalać i takimi jeno służby kornymi ocalić się możesz.
Gdy wszystko solennie obiecałem, zaprowadzono mię do innego pokoju, gdzie wciągnięto mnie na rejestr z rozkazem codziennego zdawania meldunków w głównej halebardiemi, po czym osłupiałego, na miękkich nogach, wypuszczono mię z pałacu.
Zapadał zmierzch. Wyszedłem za miasto, siadłem na trawie i jąłem rozmyślać. Ciężko było mi na duszy. Gdyby mię zdekapitowano, ocaliłbym przynajmniej honor, a tak, przeszedłszy na stronę tego elektrycznego potwora, zdradziłem sprawę, którą reprezentowałem, zmarnowałem swą szansę — co miałem robić, biec do rakiety? Byłaby to haniebna ucieczka. Mimo to zacząłem iść. Los szpicla na usługach maszyny, rządzącej szeregiem żelaznych pudeł, byłby hańbą jeszcze gorszą. Któż opisze me przerażenie, gdy zamiast rakiety na miejscu, gdzie ją zostawiłem, ujrzałem tylko rozwłóczone jakimiś maszynami, potrzaskane szczątki!
Było już ciemno, gdy wracałem do miasta. Usiadłem na kamieniu i po raz pierwszy w życiu załkałem rzewnie za utraconą ojczyzną, a łzy ciekły po żelaznym wnętrzu tego pustego bałwana, który miał być odtąd po śmierć moim więzieniem, wyciekały przez szpary nadkolanowe na zewnątrz, grożąc rdzą i zesztywnieniem stawów. Ale było mi już wszystko jedno.
Naraz ujrzałem pluton halebardierów, z wolna sunący ku łąkom podmiejskim na tle ostatniej poświaty zachodu. Dziwnie się jakoś zachowywali. Szarość wieczoru gęstniała i w tym mroku to jeden, to drugi urywali się w pojedynkę z szeregów, jak najciszej przebierając nogami, włazili w krzaki i znikali w nich. Wydało mi się to tak dziwne, że mimo bezbrzeżnego przygnębienia wstałem cicho i ruszyłem za najbliższym.
Była to — muszę dodać — pora, w której owocowały na podmiejskich krzach dzikie jagody, podobne w smaku do borówek, słodkie i nader smaczne. Sam się nimi objadałem, ilekroć tylko mogłem wymknąć się z żelaznego grodu. Któż wypowie moje osłupienie, kiedym ujrzał, jak śledzony przeze mnie halebardier małym kluczykiem, kubek w kubek podobnym do tego, który wręczył mi pełnomocnik II Wydziału, otwiera sobie z lewej strony przyłbicę i rwąc obiema garściami jagody, jak dziki pakuje je w otwartą czeluść! Aż tam, gdzie stałem, dochodziło mlaszczące, pośpieszne ćpanie.
— Pssst — syknąłem przenikliwie — ty, słuchaj. Jednym susem buchnął w gąszcz, ale nie uciekał dalej — słyszałbym to. Przypadł gdzieś.
— Halo — powiedziałem zniżonym głosem — nie bój się. Jestem człowiekiem. Człowiekiem. Ja także jestem przebrany.