Выбрать главу

Coś jak gdyby jedno, strachem i podejrzliwością płonące oko zerknęło na mnie spoza liści.

— Skąd mogę wiedzieć, zali nie zwodzisz? — rozległ się ochrypły głos.

— Ależ mówię ci. Nie bój się. Przybyłem z Ziemi. Wysłano mię tu umyślnie.

Musiałem go jeszcze chwilę przekonywać, nim uspokoił się na tyle, że wylazł z krzaków. Dotknął mego pancerza w ciemności.

— Człowiekiem? Prawda li to?

— Dlaczego nie mówisz po ludzku? — spytałem.

— Bom przepomniał. Piąty rok idzie, jak mię tu fata okrutne zaniosły… nacierpiałem się, że nie wypowiem… isto, fortuna szczęsna, że mi lepniaka przed śmiercią uźrzeć dała… — bełkotał.

— Opamiętaj się! Przestań tak gadać! Słuchaj — jesteś może z dwójki?

— Zaśby nie. Isto, żem z dwójki. Malingraut mię tu wysłał, na mordęgę okrutną.

— Czemu nie uciekłeś?

— Jako mam uciec, gdy mi rakietę rozebrano, a na drobny śrut roztrząchnięto? Bracie — nie Iza mi tu siedzieć. Do koszar pora… pry, uwidzim się li? Pod koszary jutro przyódź… przyńdziesz?

Umówiłem się z nim tedy, nie wiedząc nawet, jak wygląda, i pożegnaliśmy się; kazał mi zostać jeszcze dobrą chwilę, a sam znikł w ciemnościach nocy. Wróciłem do miasta pokrzepiony na duchu, bo widziałem już szansę zorganizowania konspiracji — aby nabrać sił, poszedłem do pierwszej oberży, jaka nawinęła się po drodze, i położyłem się spać. Rano, przeglądając się w lustrze, zauważyłem na piersi, poniżej lewego naramiennika, malutki, kredą postawiony krzyżyk i jak gdyby łuski spadły mi z oczu. Ten człowiek chciał mnie zdradzić — dlatego naznaczył mnie! Łajdak — powtarzałem w myśli, gorączkowo rozważając, co teraz począć. Starłem judaszowy znak, ale to mię nie zadowoliło. Zapewne złożył już raport — myślałem — i zaczną szukać tego nieznanego lepniaka, zwrócą się zapewne do swych rejestrów, na pierwszy ogień pójdą najbardziej podejrzani — byłem tam przecież, w ich spisach; na myśl, że zaczną mnie przesłuchiwać, zadrżałem. Zrozumiałem, że muszę odwrócić jakoś podejrzenie od siebie, i rychło znalazłem na to sposób. Cały dzień przesiedziałem w oberży, maltretując dla niepoznaki cielęta, a o pierwszym zmierzchu wyruszyłem na miasto, dzierżąc ukryty w dłoni kawałek kredy. Nastawiałem nim coś ze czterysta krzyżyków na żelaziwie przechodniów — kto mi się tylko nawinął, został naznaczony. Około północy, z lżejszym nieco sercem, wróciłem do zajazdu i wtedy dopiero przypomniałem sobie, że oprócz tego judasza, z którym rozmawiałem, do krzaków powłazili zeszłej nocy także inni halebardierzy. Dało mi to do myślenia. Wtem olśniła mię zdumiewająco prosta idea. Wyszedłem za miasto, na jagody. Około północy znowu zjawiła się żelazna hałastra, powoli rozsypała się, rozpierzchła i tylko z okolicznych chaszczy dobiegało pośpieszne posapywanie i ćmakanie żujących zaciekle gąb; potem zamykane szczękały kolejno przyłbice i całe bractwo powyłaziło milczkiem z krzaków, obżarte jagodami jak bąki. Wtedy zbliżyłem się do nich, wzięli mnie w mroku za jednego ze swoich; maszerując stawiałem sąsiadom małe kółeczka kredą, gdzie popadło, a u wrót halebardiemi zrobiłem z tył zwrot i poszedłem do mojej oberży.

Nazjutrz usiadłem sobie na ławce przed koszarami, czekając, aż wyjdą ci, co mają przepustkę na miasto. Odnalazłszy w dumie jednego z tych, co mieli kółko na łopatce, podążyłem za nim, a gdy prócz nas dwóch nikogo nie było na ulicy, uderzyłem go rękawicą w bark, że cały zadzwonił i rzekłem:

— W imieniu Jego Induktywności! Pójdziesz za mną!

Tak się przestraszył, że cały zaczął szczękać. Bez jednego słowa pokuśtykał za mną, pokorny jak trusia. Zamknąwszy drzwi pokoju, jąłem odkręcać mu głowę, dobytym z kieszeni śrubokrętem. Udało mi się to po godzinie. Uniosłem ją jak żelazny garnek i oczom mym ukazała się nieprzyjemnie zbielała od długotrwałego pobytu w ciemności, chuda twarz z wytrzeszczonymi strachem oczami.

— Jesteś lepniakiem? — sarknąłem.

— Tak jest, wasza miłość, ale…

— Co ale!?

— Ale jam przecież — zarejestrowan… przysięgałem wierność Jego Induktywności!

— Jak dawno, mów!?

— Trzy… trzy lata temu., panie — za co — za co wy mię…

— Czekaj — rzekłem — a znasz innych jakichś lepniaków?

— Na Ziemi? Juści znam, wasza miłość, dopraszam się łaski, ja ino…

— Nie na Ziemi, bałwanie, tu!

— Nie, gdzieżby! Zaś! Skoro ino zoczę, na jednej nodze doniosę, wasza mi…

— No, dobra — rzekłem. — Możesz iść. Głowę sam sobie przykręć.

Dałem mu wszystkie śrubki w garść i wypchnąłem go za drzwi. Słyszałem, jak nakłada sobie czerep trzęsącymi się jeszcze rękami, a sam usiadłem na łóżku, mocno tym wszystkim zdziwiony. Przez cały następny tydzień miałem masę roboty, bo brałem z ulicy przechodniów, kto się tylko napatoczył, szedłem do oberży, gdzie odkręcałem mu głowę. Przeczucie nie omyliło mnie: wszyscy, ale to wszyscy byli ludźmi! Nie znalazłem wśród nich ani jednego robota! Z wolna rozrastał mi się w głowie apokaliptyczny obraz…

Szatan, szatan elektryczny — ten Kalkulator! Co za piekło wylęgło się w jego rozżarzonych drutach! Planeta była podmokła, reumatyczna, dla robotów — w najwyższym stopniu niezdrowa, musiały masowo rdzewieć, może brakło też z biegiem lat coraz bardziej — części zamiennych, poczęły szwankować, jeden po drugim szły na rozległe cmentarzysko podmiejskie, gdzie tylko wiatr chrzęścił im podzwonne arkuszami kruszejącej blachy. Wówczas, widząc, jak topnieją jego szeregi, widząc panowanie swe zagrożonym, Kalkulator dokonał genialnej wolty. Z wrogów, nasyłanych na własną zgubę szpicli, jął czynić własne wojsko, własnych ajentów, własny lud! Żaden ze zdemaskowanych nie mógł zdradzić — żaden nie ważył się na kontaktowanie z innymi, jako z ludźmi, bo nie wiedział, iż nie są robotami, a gdyby się nawet dowiedział o tym czy o owym, to bałby się, że przy pierwszej próbie kontaktu tamten wyda go, jak właśnie usiłował to uczynić ów pierwszy, przebrany za halebardiera człowiek, którego zastałem znienacka w borówkowym krzaku. Kalkulator nie zadowalał się neutralizacją wrogów — każdego czynił bojownikiem swojej sprawy, a przymuszając do wydawania innych, nowo przysłanych ludzi, dawał jeszcze jeden dowód piekielnej chytrości, któż bowiem lepiej potrafił odróżnić nasłanych ludzi od robotów, jeśli nie sami owi ludzie właśnie, którzy znali wszak podszewkę wszystkich praktyk II Wydziału!!

Tak więc każdy człowiek, zdemaskowany, wciągnięty do rejestrów, zaprzysiężony, czuł się sam i może obawiał się nawet podobnych sobie bardziej od robotów, bo roboty nie musiały być ajentami tajnej policji, ludzie byli nimi natomiast co do jednego. W taki sposób elektryczne monstrum trzymało nas w niewoli, szachując wszystkich — wszystkimi, bo przecież to właśnie moi towarzysze niedoli strzaskali moją rakietę i tak samo — dowiedziałem się tego z ust halebardiera — postąpili z zastępami innych rakiet.

Piekło, piekielnik! — myślałem, dygocąc z wściekłości. I mało, że zmuszał do zdrady — mało, że Wydział sam coraz ich więcej przysyłał dla jego wygody, to jeszcze przeodziewano mu ich na Ziemi w najlepszy, nierdzewny ekwipunek wysokiej jakości! Czy były w tych zakutych w blachę rzeszach jeszcze jakieś roboty? Poważnie w to wątpiłem. Zrozumiała też stała się dla mnie gorliwość, z jaką prześladowali ludzi. Sami będąc nimi, musieli, jako neofici wspanialstwa, być bardziej robotami aniżeli autentyczne roboty. Stąd zaciekła nienawiść, jaką okazywał mi mój adwokat. Stąd łajdacka próba wydania mię, jaką podjął ów człowiek, któregom pierwszego zdemaskował. Och, co za demonizm cewek i zwojów, co za strategia elektryczna!