Ujawnienie tajemnicy na nic by się nie przydało; na rozkaz Kalkulatora ani chybi ciśnięto by mnie do lochu — od zbyt dawna karność opanowała ludzi, zbyt długo udawali już ją i przywiązanie do tego zelektryfikowanego Belzebuba, przecież nawet mówić po swojemu się oduczyli!
Co robić? Zakraść się do pałacu? To przedsięwzięcie szalone. Cóż jednak pozostawało? Niesamowita sprawa: miasto, otoczone cmentarzyskami, na których w rdzę obrócone spoczywały hufce Kalkulatora, a on rządził dalej, silniejszy niż kiedykolwiek, pewny swego, bo Ziemia przysyłała mu wciąż nowe i nowe zastępy — szataństwo! Im dłużej myślałem, tym lepiej pojmowałem, że nawet to odkrycie, którego niewątpliwie musiał przede mną dokonać niejeden z nas, w żadnej mierze nie odmieniało sytuacji. W pojedynkę nic nie mógł zrobić, musiał zwierzyć się komuś, zaufać, a to pociągało za sobą natychmiastową zdradę, zdrajca, oczywiście, liczył na awans, na wkupienie się w szczególną łaskę machiny. Na świętego Elektrycego! — myślałem — geniusz to jest… I myśląc tak, zauważyłem, że i ja sam z lekka już archaizuję składnię i gramatykę, że i mnie udziela się ta zaraza, że naturalnym poczyna się wydawać wygląd żelaznych pałub, a ludzka twarz czymś nagim, brzydkim, nieprzyzwoitym… lepniaczym. Wielki Boże, wariuję — pomyślałem — a inni pewno dawno już sfiksowali — ratunku!
Po nocy spędzonej na ponurych rozmyślaniach, poszedłem do magazynu w śródmieściu, kupiłem za trzydzieści ferklosów najostrzejszy tasak, jaki mogłem dostać i doczekawszy się zapadnięcia mroku, zakradłem się do wielkiego ogrodu otaczającego pałac Kalkulatora. Tu, zaszyty w krzewy, wyswobodziłem się za pomocą obcęgów i śrubokrętu z mego żelaznego pancerza i na palcach, boso, bez szelestu, wspiąłem się na piętro po rynnie. Okno było otwarte. Korytarzem, głucho dźwięcząc, tam i sam chodził strażnik. Kiedy odwrócił się plecami, w przeciwnym końcu korytarza, skoczyłem do środka, podbiegłem szybko do pierwszych z brzega drzwi i cicho wszedłem — ani mnie zauważył.
Była to ta sama wielka sala, w której słyszałem głos Kalkulatora. Panował w niej mrok. Rozchyliłem czarną zasłonę i zobaczyłem olbrzymią, stropu sięgającą ścianę Kalkulatora ze świecącymi jak oczy zegarami. Z boku widniała biała szpara. Były tam jakieś nie domknięte drzwi. Zbliżyłem się do nich na palcach i powstrzymałem dech.
Wnętrze Kalkulatora wyglądało jak mały pokój drugorzędnego hotelu. Z tyłu stała niewielka, wpółotwarta kasa pancerna z wetkniętym w zamek pękiem kluczy. Za biurkiem, zawalonym papierami, siedział podstarzały, zaschły mężczyzna w szarym ubraniu, z bufiastymi zarękawkami, jakich używają biurowi urzędnicy, i pisał, strona po stronie wypełniając zadrukowane formularze. Obok jego łokcia parowała szklanka herbaty. Na talerzyku leżało kilka keksów.
Wszedłem na palcach, zamknąłem za sobą drzwi. Nie skrzypnęły.
— Pssst — powiedziałem, unosząc tasak obiema rękami.
Mężczyzna drgnął i spojrzał na mnie; lśnienie tasaka w mych rękach przyprawiło go o najwyższy strach. Twarz mu się wykrzywiła, spadł z krzesła na kolana.
— Nie!! — jęknął. — Nie!!!
— Jeżeli podniesiesz głos, marnie zginiesz — powiedziałem. — Kim jesteś?
— Hę… heptagoniusz Argusson, wasza miłość.
— Nie jestem żadną miłością. Masz mówić do mnie „panie Tichy”, zrozumiano?!
— Tak jest! Tak! Tak!
— Gdzie jest Kalkulator?
— Pa… panie…
— Żadnego Kalkulatora nie ma, co?!
— Tak jest! Taki miałem rozkaz!
— Proszę. Od kogo, możnaż wiedzieć? Drżał na całym ciele. Uniósł błagalnie ręce.
— To się może źle skończyć… — jęknął — litości! Niech mnie pan nie zmusza, wasza mi — przepraszam! panie Tichy! — ja — ja jestem tylko urzędnikiem VI grupy uposażeniowej…
— No, co słyszę? A Kalkulator? A roboty?
— Panie Tichy, ulituj się! Powiem całą prawdę! Nasz szef — on to zorganizował. Chodziło o kredyty — o rozszerzenie działalności, o większą — e — operatywność… żeby badać przydatność naszych ludzi, a najważniejsze byty kredyty…
— Więc to było sfingowane? Wszystko?!
— Nie wiem! Przysięgam! Od kiedy tu jestem — nic się nie zmieniało, niech pan nie myśli, że ja tu rządzę, uchowaj Bóg! — moim zadaniem jest tylko wypełnianie akt personalnych. Chodziło o to, czy… czy nasi ludzie mogą się załamać w obliczu wroga, w krytycznej sytuacji — czy też gotowi są na śmierć.
— A dlaczego nikt nie wracał na Ziemię?
— Bo… bo wszyscy zdradzili, panie Tichy… jak dotąd ani jeden nie zgodził się ponieść śmierci za sprawę bryi — tfu, za naszą sprawę, chciałem powiedzieć, mówię to z przyzwyczajenia, niechże pan zrozumie, jedenaście lat tu siedzę, już za rok spodziewam się emerytury, ja mam żonę i dziecko, panie Tichy, błagam…
— Zamknij gębę!!!! — rzekłem gniewnie. — Emerytury się spodziewasz, łotrze, ja ci dam emeryturę!!
Podniosłem tasak. Urzędnikowi oczy wyszły z orbit; zaczął się czołgać do mych stóp.
Kazałem mu wstać. Przekonawszy się, że kasa pancerna posiada mały, zakratowany lufcik, zamknąłem go w niej.
— I ani mrumru! Żebyś mi się nie ważył łomotać ani stukać, drabie jeden, bo szatkownica!!
Reszta była już prosta. Noc spędziłem nie najlepszą, bo wertowałem papiery — były to sprawozdania, raporty, formularze, każdy mieszkaniec planety miał własną teczkę. Umościłem sobie biurko najtajniejszą korespondencją, bo nie było na czym spać. Rano włączyłem mikrofon i wydałem, jako Kalkulator, rozkaz, by cała ludność zebrała się na placu pałacowym. Każdy miał przynieść ze sobą obcążki i śrubokręt. Kiedy się wszyscy ustawili jak gigantyczne figury szachowe z żelaza, rozkazałem, aby sobie poodkręcali nawzajem głowy, na intencję kapacitancji świętego Elektrycego. O jedenastej wyłaniać się poczęły pierwsze ludzkie głowy, zapanował tumult i chaos, podniosły się krzyki „zdrada! zdrada!” — które w kilka minut później, kiedy ostatnia żelazna bania z łoskotem spadła na bruk, przerodziły się w jeden ryk radości. Ukazałem się wówczas we własnej postaci i poleciłem, aby pod moim przewodem wzięli się do pracy — pragnąłem bowiem sporządzić z miejscowych surowców i materiałów wielki statek. Okazało się jednak, że w podziemiach pałacu znajduje się szereg statków kosmicznych, z pełnymi zbiornikami, gotowych do drogi. Przed startem wypuściłem z kasy pancernej Argussona, nie wziąłem go jednak na pokład i nikomu nie pozwoliłem go zabrać. Powiedziałem, że zawiadomię o wszystkim jego szefa, przy czym powiem mu, też możliwie wyczerpująco, co o nim myślę.
Tak zakończyła się ta jedna z najniezwyklejszych moich przygód i podróży. Mimo wszystkich trudów i mąk, o jakie mię przyprawiła, rad byłem takiemu obrotowi rzeczy, gdyż przywrócona mi została, nadszarpnięta przez malwersantów kosmicznych, wiara w przyrodzoną zacność mózgów elektronowych. Jak to jednak miło pomyśleć, że tylko człowiek może być draniem.