– Niepotrzebnie pan komplikuje sprawę, Markizie – powiedział Burling. – Nawet w takich błahych, codziennych sprawach uwidaczniają się u pana metafizyczne skłonności. Powstawanie majonezu można wytłumaczyć naukowo, trzeba tylko znać zachodzące w czasie ucierania procesy chemiczne. Przykro mi, że nie jestem chemikiem, ale przypuszczam, że ważne jest, iż w trakcie łączenia się jajka i oliwy, czyli dwóch odmiennych składników o ściśle określonych cechach jakościowych, dochodzi trzeci czynnik – ucieranie. Ten czynnik, ruch czy może ciepło powstające podczas ucierania, powoduje zmianę jakości podstawowych substancji. Zachodzą jakieś tam procesy, których ja, niestety, nie umiem nazwać, i w ich wyniku powstaje nowa substancja, która nie jest prostą sumą, zwykłą mieszaniną, ale jakby wypadkową jajka i oliwy.
– To nie jest żadne wytłumaczenie: „Jakieś tam procesy” – oburzył się Markiz
– bo cała rzecz polega właśnie na tym, jakie to są procesy. Może uczestniczy w nich Bóg albo tym tajemniczym procesem jest Demon Majonezu.
– Pan żartuje.
– Wcale nie żartuję. Pokazuję panu tylko, że pańskie „procesy” i mój Demon to dwie niewiadome. Dwa sposoby wytłumaczenia tego, czego nie wiemy. Dlaczego procesy mają być lepsze od Demona?
– Procesy są pojęciem naukowym. To znaczy, że można je zbadać, zobaczyć, przewidzieć i opisać.
– Czyli w jakiś sposób ich doświadczyć?
– Tak. Empiria – oto właściwe słowo – ucieszył się Anglik.
– A gdyby się okazało, że wielu ludzi widziało Demona Majonezu, jak straszny i żółty unosi się nad jajkiem i oliwą…
– Drogi Markizie, nie wiedziałem, że się pan tak lubuje w nonsensach – powiedział Anglik naburmuszony i zakończył rozmowę.
Burlingowi, który jechał konno przy powozie, wcale nie przeszkadzało, że Gauche jest niemową. Zasypywał siedzącego na koźle chłopca opowieściami z życia Londynu. Gauche uśmiechał się i potakująco kiwał głową.
– Jak się pani dziś czuje? – zapytał Markiz Weronikę w powozie.
– Dziękuję. Wyspałam się, śniadanie było smaczne i rada jestem, że się ochłodziło
– odpowiedziała konwencjonalnie.
– Myślę, że pani przyjaciel wyjechał już z Paryża i dogoni nas niebawem. Nie ma się czym martwić.
Weronika uśmiechnęła się z wdzięcznością.
– Nie martwię się. Będzie to, co ma być – powiedziała i Markiz umilkł.
Jechali zieloną równiną. Tu i tam widać było małe winnice. Mijali wieśniaków na wozach i konnych podróżnych. Droga do Orleanu należała do bardziej uczęszczanych szlaków. W południe zaczął siąpić deszcz i Burling natychmiast to wykorzystał, żeby przesiąść się do powozu. Konia przywiązał luźno z tyłu. Usiadł koło Weroniki i zabrał się do swojej tabaki.
– Myślałem o tym majonezie i obiecuję, że po powrocie zajmę się dokładnie badaniem procesu łączenia się jajka i oliwy.
– To musi pan wiedzieć, że majonez nie zawsze się udaje – odezwała się Weronika.
– Kiedy kobieta bierze się do ucierania majonezu w czasie swojej miesięcznej niedyspozycji, może być pewna, że sos się nie uda.
– Niech mi pani nie mówi, że pani w to wierzy – obruszył się Burling.
– Wierzę, bo sprawdziłam. Empiria – jak pan to nazywa.
– Przypadek.
– Ja nie wierzę w przypadek – włączył się Markiz. – Określenie czegoś mianem przypadku wypływa z nieumiejętności wytłumaczenia tego w inny, bardziej przekonywający sposób. To właśnie wyraz bezradności wobec zgłębienia tajemnicy tych pańskich „procesów”.
– A czy sądzisz, że one w ogóle są poznawalne? – zapytał de Berle.
– Myślę, że tak. Ale wiem też, że narzędziem ich poznania niekoniecznie musi być rozum.
– Ha, wiem, objawienie! – wykrzyknął Burling. – To czysty mistycyzm, drogi panie. Magia.
– Magia i rozum – to dwie zupełnie różne drogi poznania i każda z nich ma za nic tę drugą. Może prawda leży, jak zwykle, gdzieś pośrodku.
– Nie można łączyć zabobonu z racjonalnym myśleniem – zaprotestował Burling.
Markiz zastanowił się chwilę i powiedział:
– Można by sobie wyobrazić, że poznanie, o którym mówimy, jest jak drzewo. Magowie rozumieją jego korzenie, ale nie pojmują gałęzi. Ludzie nauki zaś, tacy jak pan, panie Burling, odwrotnie – rozumieją jego koronę, ale nie potrafią zrozumieć korzeni, i nauka nie potrzebuje magii, a magia nauki. Ale zwykłym ludziom potrzebne są obie.
– Dobrze powiedziane – zakończył Burling.
Prawdziwy cel podróży Markiza i de Berle’a miał pozostać tajemnicą dla Weroniki i Anglika, toteż obaj zgrabnie omijali ten temat, a kiedy Burling zapytał ich o to wprost, wymyślili na poczekaniu wersję o bliżej nieokreślonej misji handlowej. Burling przyjął to wyjaśnienie i nie dopytywał się więcej. Natomiast Weronika łudziła się nadal. Wiedziała, że misja handlowa to kłamstwo, bo przecież w tym wszystkim chodziło o jedno – o jej ślub z kawalerem w romantycznej scenerii Pirenejów.
Markiz i de Berle wydawali jej się trochę dziwni. Nie byli to mężczyźni, jakich znała. Nie uwodzili jej, nie traktowali nawet jak kobietę. Trzymali się wyraźnie na dystans, a ich zachowanie wobec niej było pełne grzecznej wyższości. Nie bardzo wiedziała, czego od niej oczekują, jaka ma być.
Czasem patrzyła na nich jak na potencjalnych kochanków. De Berle był niewątpliwie przystojniejszy, ale nie czuło się w nim tych soków, które nasycają życie tak, że toczy się gładko i naturalnie. Jego męskość była nieco obojnacza. Wycofywał się przy każdym słowie dotyczącym ciała, miłości. Tacy ludzie nie chodzą do domów schadzek, a w dyskusjach chętnie posługują się przykładami Ewy, Pandory i Heleny jako ucieleśnień zamętu i zła. Wierzą tylko w czystość swoich żon i, jeżeli są katolikami, w czystość Matki Boskiej.
Markiz był niepodobny do de Berle’a. On miał w sobie ogień, ale ten ogień płonął na zupełnie innym ołtarzu. Weronika przyglądała się jego drobnym, jakby kobiecym rękom. Wyobraziła sobie, że dotykają piersi kobiety, jakiejś kobiety. Był to obraz statyczny i martwy. Te ręce nie mogły dotykać piersi kobiety. Mogły pocierać srebrną główkę laski, mogły poprawiać perukę, przewracać karty książki, mogły się grzać nad ogniem. Kiedy jednak mimowolnie i przypadkiem wyobraziła sobie, że dotykają jej piersi, zadrżała.
Spojrzenia rzucane w zamkniętym powozie, wzajemne lustrowanie się, obserwowanie kropelki potu, która spływa po czole, były nieodłączną częścią przebywania razem. Wszyscy mieli świadomość, że są na cenzurowanym. A ponieważ ludziom zazwyczaj wydaje się, że są sprytniejsi i bardziej spostrzegawczy niż inni, każde z nich sądziło, że widzi to, czego cała reszta nie zauważa.
Markiz był świadom, że Weronika należy do pięknych kobiet. Jej figura i twarz rzucały się w oczy, zwracały uwagę. Było w niej jednak coś, co burzyło całość i wywoływało wahanie. Szukał tego defektu w rysach twarzy, w gestach, w wyrazie oczu. Patrzył uważnie, jak się porusza, co mówi – i nic nie znajdował. Na pierwszy rzut oka mogłaby się wydawać doskonała, ale nie była. Zaskoczony pojął, że się jej boi. Wolał siedzieć naprzeciwko niej niż obok. Wtedy wydawało mu się, że lepiej kontroluje to nienazwane, co mogłoby mu zagrażać.
Po noclegu w Orleanie ruszyli dalej. Upał wrócił. Na koźle został Gauche, bo Markiz zrezygnował z szukania nowego woźnicy. Wszyscy polubili tego milczącego chłopca o jasnych oczach, który umiał być w taki sposób, jakby go wcale nie było. Zajmował się końmi, czyścił je i karmił, a potem znikał z nimi w stajni, podczas gdy oni do północy dyskutowali z Burlingiem, który nigdy nie wydawał się zmęczony. Rano dyskusja przenosiła się do powozu. Czasem turkot kół na kamienistej drodze i półmrok w powozie sprawiały, że atmosfera tych rozmów, obojętne, jaki był ich temat, stawała się jakby ostateczna. Jeżeli nagle zapadało milczenie, to cisza była piątym rozmówcą.