Выбрать главу

Trzeciego dnia, gdy wieczorem dojeżdżali do Vierzon, słońce zachodziło w tak niezwykły sposób, że zatrzymali powóz i wyszli popatrzeć na to kilkuminutowe widowisko. Widzieli miasto nieco z góry, rozłożone na równinie niby na wielkiej tacy. Słońce, czerwone i rozedrgane po całym dniu żaru, wisiało nad zachodnią częścią miasta. Wydawało się, że stanęło, że zatrzymało się tam raz na zawsze, żeby z miasta wydobyć jego bajkową umowność. Wieże, kominy, strome dachy były niczym wzór misternej czarnej koronki, w którą stroi się świat przed nocą. Codzienne misterium wieczoru. Widać było, jak w stronę otwartych jeszcze bram ciągną drobne ludzkie figurki: konno, pieszo, wozami, karetami. Dzieci wracają z zabaw nad stawem. Wszyscy boją się spotkania z nocą. Delikatne czerwone poblaski, jakie rzuca na ziemię zachodzące słońce, są przeczuciem tego, co towarzyszy nocy: strachu krwi, bezszelestnych kroków śmierci, koszmarów sennych i czegoś, co – jako że bezimienne – jest jeszcze straszniejsze.

Stojąc na wzniesieniu, przed zanurzeniem się w dolinę, byli świadkami milczącej wojny – zmagania się dwóch najpotężniejszych sił. Nadciągającej ze wschodu, nieodwołalnej ciemności i resztek kapitulującej na zachodzie jasności. Wreszcie słońce zadrżało jeszcze raz i powoli, jakby utrzymując pozory honorowej przegranej, zniknęło za horyzontem.

Weszli do ciemnego wnętrza powozu i chłopiec zaciął konie. Jechali w dół, ku miastu, tęskniąc do jęzorów ognia na kominku.

W Vierzon udało im się znaleźć bardzo przyzwoitą oberżę. Dostali dwa duże pokoje i Weronika mogła się wreszcie porządnie umyć. W pokoju mężczyzn był za to kominek i utykająca żona gospodarza zaraz w nim napaliła. Noce zaczęły się już robić chłodne. Burling zaprosił wszystkich na kieliszek brandy. Rozlewający się wolno po ciele alkohol, ciepło bijące od ognia, czerwony blask na twarzach i tkwiący jeszcze pod powiekami obraz zachodzącego słońca nastroiły towarzystwo bardzo refleksyjnie. Nawet Burling dziś milczał.

– Myślałem o tym, że jutro powinniśmy już być w Chateauroux – odezwał się Markiz. – I chyba żal nam będzie rozstać się z panem, monsieur Burling. Pan de Chevillon, u którego zamierzamy się zatrzymać, jest naszym dobrym przyjacielem i z pewnością byłby uradowany, gdyby mógł pana gościć razem z nami. Dlatego chciałbym pana zaprosić w jego imieniu. Potem będziemy mogli znowu ruszyć dalej razem i rozstaniemy się tam, skąd będzie miał pan najbliżej do pańskiej Tuluzy.

Burling był wyraźnie ucieszony zaproszeniem.

– Wydaje mi się, że gdzieś już słyszałem to nazwisko… Chevillon… – powiedział.

– Czy to nie z jego osobą wiązano tę ponurą aferę na dworze dwa lata temu, gdy mnóstwo osobistości wmieszanych było w jakieś próby otrucia króla czy czary?

Pan de Berle ożywił się, słysząc słowa Burling’a.

– Tak, chciano zrobić z niego kozła ofiarnego, ale pan de Chevillon umie się bronić. To była sprawa sekty wyznawców szatana i sił nieczystych, tak to się przynajmniej oficjalnie mówi. Pan de Chevillon został posądzony o kontakty z tymi ludźmi. Postarali się o to jego przeciwnicy polityczni, ale nic mu nie mogli udowodnić. Zapewniam pana, iż każdy, kto go zna, wie, że to bzdura.

– Co za zabobony! – jęknął Burling.

– Nie sądzę – mówił dalej de Berle. – Zło jest tak samo konkretne, jak dobro, ale to inna sprawa. Umiejętności pana de Chevillon są wielkie. To nieprzeciętny człowiek i dlatego może niektórym przeszkadzać. W tamtej sprawie posunięto się bardzo daleko. Wie pan, że spalono wtedy rzekomą trucicielkę, jej kochanka i dwóch księży?

– Tak, tak, słyszałem. Byłem wtedy pierwszy raz we Francji, odwoziłem mojego wychowanka do szkół. Wszyscy wtedy o tym mówili. Dzisiaj uważa się, że były to rozgrywki między kobietami króla – powiedział de Berle. – Tak to się zwykle dzieje, kiedy do spraw poważnych wtrącają się kobiety.

Markiz po chwili zmienił temat i zaczął teraz opowiadać plotki i anegdoty o dworze. Śmiech rozgrzewał wszystkich nie gorzej niż brandy i ogień z kominka, i był im potrzebny bardziej niż cokolwiek innego. Wszyscy mieli chyba tę świadomość, bo nie pozwalali Markizowi skończyć. I Markiz, który stał się nagle duszą towarzystwa, przeszedł sam siebie. Bawił grono przyjaciół do północy, a jego dowcipy stawały się coraz bardziej pikantne. Bez peruki wydawał się młodszy i przystojniejszy. Weronika patrzyła na niego zachwycona i nikomu nie chciało się spać.

– A ja sądziłem, że jest pan ponurym czarnoksiężnikiem – rzekł Burling z uznaniem pomiędzy wybuchami śmiechu.

7

Droga z Vierzon do Chateauroux – równy trakt wysadzany po obu stronach starymi kasztanami – pełna była mijających ich wozów, dyliżansów, pieszych i konnych. Wszyscy ciągnęli na północ w stronę Orleanu. Markiz kazał zatrzymać karetę i wysiadł, aby się dowiedzieć, co się dzieje. Wrócił podekscytowany i przejęty. To hugenoci z południa jechali przez Paryż do Niderlandów. Zdecydowali się porzucić własne domy, warsztaty, cały swój dobytek, i szukać nowej ojczyzny. Podobno urzędnicy królewscy postawili im ultimatum: mają natychmiast przejść na katolicyzm albo opuścić kraj. Francja pozbywała się w ten sposób swoich najlepszych rzemieślników, bogatych mieszczan, ludzi wykształconych, tylko dlatego, że byli innego wyznania.

– Zdaje się, że w ślad za tym pójdzie jakaś ustawa – zauważył Burling, wyglądając przez okienko.

Markiz pomyślał o swojej starej, samotnej matce. Co się z nią teraz stanie? Czy i ją ośmielą się nakłaniać do zmiany wyznania? Poczuł się nagle solidarny z tym ciągnącym na północ tłumem. Położył rękę na piersi, tam gdzie głęboko pod ubraniem miał ukryty amulet, bo bał się każdej myśli, która mogłaby go odciągnąć od Księgi. Matka, dom, pisma Kalwina czytane przez matkę zimą po kolacji, bo ojca nigdy nie było w domu. Słowa, które wypowiadała, na wpół tylko zrozumiałe dla dziecięcego umysłu, budowały jakiś porządek świata, porządek, którego znaczenie potrafią docenić jedynie dzieci. Prawda, skromność, praca, pokora, cztery ściany odgradzające od chaosu i hałasu zewnętrznego świata. Markiz zamknął oczy, jakby chciał pod powiekami odnaleźć tamte wieczory. Ale tam, w środku, była teraz tylko Księga.

Gauche pierwszy zobaczył z kozła zamek pana de Chevillon w Chateauroux. Zachwyciła go jego harmonia i piękno. Wjechał przez wysoką bramę w przestrzeń niemal doskonałą. Geometrycznie rozplanowane ogrody, wznoszące się tarasami płaszczyzny pokryte barwnymi kobiercami kwiatów, od bieli poprzez róż i amarant aż do wszystkich odcieni błękitu, indygo i fioletu. Między wystrzyżonymi krzewami stały białe posągi. Gauche zagapił się i otworzył usta. Jechali przez ten cudowny park dobry kwadrans.

Gospodarz powitał ich na schodach przed domem. Kiedy zobaczył Markiza, broda mu zadrżała i padli sobie w objęcia.

Pan de Chevillon był dużo starszy, niż się spodziewała Weronika. Nie nosił peruki, a jego zupełnie białe, rzadkie włosy sprawiały, że twarz wydawała się przez kontrast ciemna i pomarszczona. Był drobny, chudy i stał tak niepewnie, jakby za chwilę miał się przewrócić.

Po wstępnych grzecznościach i powitaniach goście rozeszli się do specjalnie dla nich przygotowanych pokoi. Pokój czekał także na Gauche’a.

Weronika rozgościła się w swojej komnacie i wtedy przyszło jej do głowy, że przecież de Chevillon nie mógł wiedzieć, ile osób przyjedzie i jakie. A jednak jej pokój przeznaczony był najwyraźniej dla kobiety. Na łożu pod pięknym czerwonym baldachimem, wspartym na kolumienkach z gruszkowego drzewa, leżała jedwabna nocna koszula. W porcelanowej misce mieniła się woda ze świeżymi płatkami róż. Na marmurowym blacie stały słoiczki z najlepszym pachnącym pudrem i pomadą do włosów. Wydawało się Weronice, że znalazła się w pałacu z bajki. Nigdy nie zdarzyło się jej mieszkać w podobnym luksusie.