Naprzeciwko łoża wisiało na ścianie wielkie, olejne malowidło przedstawiające świętą Magdalenę. Pozostałe ściany pokryte były gobelinami przedstawiającymi sceny ze Starego Testamentu. Wielkie okna wychodziły na fantastyczny ogród, który niedawno podziwiali. Nad kominkiem zawieszono wysokie na cztery stopy weneckie lustro, nachylone w ten sposób, że mieściło w sobie odbicie całego pokoju. Stał tu jeszcze hebanowy sekretarzyk i komoda z jakiegoś szlachetnego drewna. Weronika zauważyła też swoje kufry z rzeczami. Musiano je tu przynieść, kiedy witali się na schodach.
Zerknęła w lustro i zobaczyła, jak bardzo zmizerniała przez te kilka dni podróży. Wciąż się sobie przyglądając, zaczęła się rozbierać. Suknia spadła na podłogę niby krępująca ruchy łupina i Weronika ujrzała swoje nagie, białe ciało. Postanowiła się umyć i dotyk chłodnej, pachnącej wody sprawiał jej rozkosz, był jak pieszczota nieobecnego kochanka.
W czasie niezwykle wystawnej kolacji, na którą podano wiele potraw z ryb oraz kilka rodzajów sałatek i ciast, panowie rozmawiali o polityce, a zwłaszcza o eksodusie hugenotów. Weronika nie słuchała. Przyglądała się potrawom, które wydały jej się prawie czarodziejskie, a potem jej uwagę przyciągnął lokaj, Murzyn usługujący przy kolacji. Po raz pierwszy widziała z bliska człowieka o czarnej skórze. Przez moment jej ręka i ręka służącego znalazły się obok siebie na tle białego jak śnieg obrusu. Weronika miała wrażenie, że jej dłoń istnieje tylko połowicznie, zaledwie ubiega się o istnienie. Zerknęła ukradkiem na całą postać Murzyna. Kamlotowe spodnie i białe jedwabne pończochy ciasno opinały umięśnione nogi. Wyglądał jak jeden z posągów w parku – chłodny i majestatyczny, piękno wcielone.
Spojrzenie Weroniki przechwycił Markiz; poczuła się jak skarcona nazbyt ciekawska dziewczynka. Uświadomiła sobie, że zupełnie nie słyszała, o czym mówiono przy stole.
– Kiedy wrócimy do Francji, być może serio zajmę się polityką – oświadczył Markiz, kończąc swoje wywody.
– Jak pani znajduje mój dom? – zwrócił się do Weroniki pan de Chevillon. – Czy jest pani zadowolona z pokoju?
Weronika całkiem szczerze wyraziła swój zachwyt dla pałacu, gobelinów, pokoju i parku. Wszystko jej się tutaj podobało.
– Jeżeli tak się pani podobają moje włości, to chętnie pokażę pani coś szczególnego. Wszystkim – dodał – ale dopiero po kolacji.
Pierwszy Burling dał znak, że posiłek skończony, prosząc wszystkich o pozwolenie „powąchania tytoniu”, jak mówił o zażyciu tabaki. Chevillon zaś wstał, wziął świecznik i oświetlił ścianę, która do tej pory pozostawała w mroku.
Płomień świec ukazał rozległy krajobraz i burzowe chmury ponad horyzontem. Wydawało się, że światło otworzyło jakieś ukryte w ścianie okno, przez które widać zmierzch i zbliżającą się nocną burzę. Z lewej strony patrzącego, na pierwszym planie, była grota. Jej wnętrze kryło się w ciemności. Przed wejściem do jaskini stała smukła, zwiewna kobieta w jasnej sukni. Miała nadzwyczaj bladą cerę i wyglądała, jakby spała, albo tak, jak wyglądają lunatycy: półprzymknięte oczy, twarz spokojna, lecz bez szczególnego wyrazu. Kobieta w delikatnej dłoni trzymała sznurek czy też raczej nić, do której przywiązany był leżący u jej stóp smok. Może miał być straszny, ale w jego pozie i wyglądzie, w posłusznym schyleniu głowy było coś, co pozwalało patrzeć na niego raczej jak na psa. Mimo że miał pazury, błoniaste skrzydła i wielki kolczasty ogon, był smokiem tylko z nazwy. W rzeczywistości przypominał domowe, nawet trochę ułomne zwierzę. Także nić, która wiązała go z ręką kobiety, nie kojarzyła się z symbolem niewoli, lecz raczej z więzami posłuszeństwa, dobrowolnego oddania się i podporządkowania. Z prawej strony obrazu, gdzie przedstawiono gęsty las, nadjeżdża właśnie rycerz. Siedzi na ogromnym białym koniu, a podniesiony szyszak odsłania tylko jego młodą, ale zaciętą twarz. Oczy pełne gniewu, nie zarośnięte jeszcze policzki. Młodzieniec podnosi włócznię i przebija gardło smoka. Krople ciemnoczerwonej krwi spływają na piasek. Smok w agonii próbuje jeszcze rozpostrzeć skrzydła i wtedy widać, że są na nich kropki, niby u wielkiej biedronki.
Obraz sprawiał wrażenie jakby niedokończonego. Wydawało się, że przedstawiona scena nie może się skończyć w taki sposób, że gdzieś obok istnieje jej dalszy ciąg. Przez tę niepełność i brak rozwiązania, które można by było zaakceptować, obraz wywierał wstrząsające wrażenie.
– Kto to jest? Dlaczego ona pozwala mu zabić to biedne zwierzę? Czy to święty
Jerzy? – pytała Weronika szeptem.
– Tak, to święty Jerzy, a to księżniczka, którą zgodnie z legendą smok porwał i więził w jaskini. Jerzy zabija pod postacią smoka zło i grzechy świata.
Weronika przysunęła się bliżej obrazu i patrzyła uważnie na kobietę.
– Ta księżniczka nie wygląda wcale na więzioną. To ona więzi smoka. Taki smok nie mógłby nikomu zrobić krzywdy. Już raczej ten rycerz.
– Tak, ma pani rację – wtrącił de Berle. – Bo też ten obraz nie jest wiernym przedstawieniem legendy. To tylko wariacja artystyczna na jej temat. Skąd pan ma ten obraz, panie de Chevillon?
– Przywiozłem go z Włoch. Ma ponad dwieście lat. To Uccello. Wrócili do stołu. Czarny służący dolał wszystkim wina.
– Wyśmienity trunek – powiedział Markiz. Upił łyczek i długo trzymał go w ustach smakując. – Wymowa tego obrazu jest dla mnie dość jasna. Otóż smok, jako symbol grzechu, specjalnie stara się nie sprawiać groźnego wrażenia. Ale jest groźny. Spójrzcie, jak wygląda księżniczka. Jest poddana władzy smoka, śni pogrążona w złudzeniach. Smok-szatan sprawił, że dobrowolnie stała się niewolnicą grzechu. Nie potrafi już odróżnić dobra od zła, wolności od zniewolenia. Jest tak blada, jakby była chora na grzech. Nie wita wybawienia z radością, jest oszołomiona. Nie wystarczy zniszczyć grzechu, trzeba się od niego uwolnić wewnętrznie.
– Człowiek pochodzi od Boga i w jego naturze nie ma grzechu – powiedział Chevillon. – Grzech pochodzi z zewnątrz, z równie potężnego jak królestwo boże królestwa ciemności. To szatan zasiewa w nas i grzech i zło, a my poddajemy mu się w chwili słabości. Ten obraz mówi o czymś zupełnie innym…
– Wydaje mi się, że jest pan w błędzie – wtrącił niegrzecznie de Berle. – Zło tkwi w naszej naturze od popełnienia przez pierwszych rodziców grzechu pierworodnego. Oni przekazali go nam razem z krwią, którą dziedziczymy. Tak mówi Pismo. Szukanie innych uzasadnień zła jest grzechem. Naszym obowiązkiem jest zniszczyć zło w sobie samym i w świecie, wydać mu walkę na śmierć i życie, tak jak to zrobił święty Jerzy.
– Czy nie sądzi pan jednak, że możliwy jest jeszcze inny sposób radzenia sobie z tą naszą ułomnością, bez względu na to, skąd się ona bierze? Grzech to przecież ciemna, mroczna strona naszej natury. Można tę ciemną stronę nauczyć dobra, wynieść do Boga i oswoić, tak jak ta kobieta oswoiła smoka.
– Nawrócić Szatana! – wykrzyknął de Berle. – Toż to przecież sprzeczność sama w sobie.
– Być może Bóg, stwarzając ludzi, obdarzył ich misją dążenia ku dobru poprzez doskonalenie się, a tym samym ignorowanie podburzeń Szatana, nie zaś poprzez walkę. Walka ze światem to walka z samym sobą. Każda przemoc jest orędziem Szatana, to krzywda, śmierć, ogień i tortury. Walka – jak wojna – nie może być dobra. Zabijanie jest zabijaniem.