Выбрать главу

„Istnienie jest wieczne”, powiedziała Ósemka. „Jestem nieskończonością, w której zawiera się rozkwit i upadek, ruch w górę i ruch w dół, rozwijanie się i zwijanie. Jestem rytmem wszechświata, gdzie sprzeczność jest pozorem, bowiem wszystko jest dopełnieniem wszystkiego.”

„We mnie zaczyna się koniec cyklu”, powiedziała Dziewiątka. Jestem osiągnięciem celu. Lecz w osiągnięciu celu nie kończy się żadne dążenie, w każdym końcu bowiem zawiera się ziarno nowego początku i w każdym początku jest koniec.”

Na koniec do Markiza podeszła Dziesiątka. „Ja jestem królestwem, bo łączę to, co potężne, lecz rozmyte, z tym, co słabe, lecz konkretne. W każdej najmniejszej rzeczy mieści się nieskończenie potężne Królestwo Ducha.”

Markiz stał twarzą zwróconą ku oknu wychodzącemu na park. Po niebie przemknął błysk spadającej gwiazdy, ale Markiz nie mógł jej zobaczyć rozszerzonymi, szklistymi oczyma.

Nie wiadomo tylko, co tej nocy robił pan de Chevillon. Odszedł szurając i powłócząc nogami po schodach i przepadł gdzieś w dziesiątkach swoich pokoi.

8

W ciągu kilku następnych dni nie było żadnych wiadomości z Paryża i mimo wielu atrakcji, jakie zapewnił gościom Chevillon, czekanie na kawalera stawało się nużące.

Burling codziennie o świcie objeżdżał konno włości gospodarza i zjawiał się dopiero na południowe drugie śniadanie. Traktował te przejażdżki jako czystą rozrywkę, ale przy okazji lustrował dokładnie całe gospodarstwo. Kalkulował możliwe zyski pana Chevillon i był zaskoczony ich prawdopodobną nikłością. Wyglądało na to, że Chevillon żył z kapitału. Znajdowało się tu tylko trochę łąk, mała winnica na południowym stoku wzgórza, niewielki sad i warzywnik, zaspokajające zapewne jedynie potrzeby pałacu. Nie było żadnych większych zabudowań oprócz niskiego budynku dla służby po drugiej stronie parku. Oczywiście wsie i fabryki pana de Chevillon mogły być gdzieś dalej i Burling’a jakby uspokoił ten domysł. Utrzymanie pałacu, ogrodu i parku wymagało według jego kalkulacji ogromnych środków.

Dziwiła go także nieobecność innych domowników, nie licząc kilku osób czarnej służby. Kiedy Burling patrzył na pałac z daleka, z łąk, na które się wypuścił, przyszło mu do głowy, że gospodarz jest czarnoksiężnikiem i w podziemiach tego wielkiego domu produkuje złoto.

Kiedy Burling jeździł konno, Weronika błąkała się samotnie po komnatach i korytarzach, i zwiedzała galerie. Dla Markiza, gospodarza i pana de Berle był to bowiem czas pracy w bibliotece i nie wchodziło w grę, żeby wpuścili tam kogokolwiek. Weronika zauważyła, że któregoś razu nie wpuszczono do biblioteki nawet Murzyna niosącego herbatę. Markiz odebrał od niego tacę w drzwiach.

Weronika czuła się wspaniale w zbytkownym domu Chevillon’a i nie przeszkadzała jej całodzienna samotność. Na dole urządzono łaźnię, w której wielką, ośmiokątną wannę można było w każdej chwili napełnić ciepłą wodą. Znajdowało się tu też urządzenie, z którego za pociągnięciem łańcuszka spadała kroplami deszczu podgrzana woda. Weronika mogłaby zamieszkać w tej łaźni. Moczyć się w pachnących kąpielach, polewać czystą wodą, na zmianę zimną i gorącą, suszyć się potem, popijając herbatę z róży, i w końcu wcierać w ciało pachnące emulsje, olejki, które nadają skórze gładkość i jędrność. Przyglądała się sobie zawsze z miłością i uwagą: czy na wierzchu dłoni nie pojawiły się szpecące piegi, czy na ramionach nie tworzy się gęsia skórka, a na dekolcie nie ma czasem brzydkich, zaczerwienionych krostek. Kolor jej skóry przyjemnie zlewał się z mlecznołososiowym kolorem marmurowej posadzki – może był nawet jeszcze bledszy, jeszcze jaśniejszy, jeszcze bardziej matowy. Weronika pragnęła wtedy przytulić się do samej siebie.

Kiedy już doprowadziła się do porządku, postanowiła przewietrzyć także swoją garderobę zamkniętą w kufrach. Otworzyła kufer z sukniami i serce jej się ścisnęło. Biała suknia, przeznaczona na ślub, była cała w wielkich, żółtych plamach. Weronika jęknęła, nie wierząc oczom. Nie rozumiała zupełnie, jak to się mogło stać. Dopiero potem uważnie obejrzała kufer. Wieko było nieszczelne i mżący drugiego dnia podróży deszcz przesiąknął do środka. Wyrzucała sobie, że nie kazała zawinąć sukni w grube płótno czy papier lub przynajmniej nie zabroniła kłaść jej na samym wierzchu. Teraz suknia była zniszczona. Weronika rozłożyła ją na łóżku i rozprostowała zagniecione, delikatne koronki. Suknia leżała niby martwa kobieta, której ciało zaczynają naznaczać objawy rozkładu. Miała wrażenie, że zrobiło się chłodniej, że do jej pokoju weszła śmierć i mroźnym okiem przygląda się białej, ciepłej skórze żywej kobiety, jak rywalka przygląda się rywalce. Weronika skrzyżowała ramiona wokół odsłoniętego dekoltu i, jak nigdy przedtem tutaj, poczuła się samotna i opuszczona. To, co do tej pory pulsowało w niej oczekiwaniem, leciutkim podnieceniem, wewnętrznym ciepłem, zniknęło. Pokój zrobił się większy, sprzęty bardziej kanciaste, a cisza w wielkim domu dotkliwsza. Weronika znała to uczucie. Pojawiało się zawsze wtedy, kiedy zostawała sama. Nie w zwykłym, codziennym sensie tego słowa, ale kiedy odchodzili od niej kochankowie. Odbierali jej nie tylko swoje ciało i swoją obecność, ale także jakąś część energii, która utrzymywała ją na powierzchni życia. Jej wewnętrzny czas cofał się wtedy niepostrzeżenie i stawała się znowu małą dziewczynką, która sama śpiewa sobie kołysanki do snu. Sny zaczynały przynosić lepkie, podwodne marzenia, pełne lęku i niezrozumiałych znaków. Zabierały ze sobą całą chęć życia. Stojąc nad rozłożoną na łóżku suknią, Weronika zrozumiała, że kawaler d’Albi nie przyjedzie. Teraz brak wiadomości od niego wydał jej się oczywisty. Taki człowiek jak on nie mógł mieć kłopotów, chyba że wybrał je sobie sam. Był przecież szczęściarzem. Jedyne, co mogło się zdarzyć, to to, że zmienił plany, przestał ją kochać i znalazł gdzie indziej pocieszenie. Wszystkie jej miłości kończyły się w taki sam sposób. Tak odchodzili ci, których kochała. Delikatniejsi starali się tłumaczyć swoje odejście sprawami niezależnymi od nich. Żony, dorastające dzieci, kariera, Kościół. Mniej delikatni zostawiali jej na odchodne cenniejszy niż zwykle prezent, jakby chcieli się wykupić z zasięgu jej miłości. Najmniej delikatni po prostu odchodzili bez słowa i czasami widywała ich potem z nową kobietą.

Weronika nie mogłaby być tym, kim była – luksusową kurtyzaną – gdyby nie wypracowała sobie pewnej filozofii odejść swoich kochanków. Ponieważ oddając im ciało, oddawała w swoim pojęciu całą siebie, nazywała to miłością. I ponieważ prędzej czy później zostawała z tą miłością sama, uwierzyła, że takie właśnie są prawa, które nią rządzą. Najpierw ma się jej do syta, do odurzenia, a potem następuje naturalny przełom i miłość zostaje odebrana. Był to fakt akceptowany przez Weronikę z coraz większym, rosnącym z wiekiem przekonaniem, lecz naprawdę nigdy do końca niezrozumiany.

Cudem jest to, co wydaje się nienaturalne i co przeczy akceptowanym prawom. Dla Weroniki cudem była miłość wieczna i niekończąca się. Jak każda kobieta, Weronika wierzyła w cuda. Ale cuda są też tym, co się nigdy nie zdarza. Istotą cudu jest czekanie na cud, i to był dla Weroniki stan naturalny. Samotność i nadzieja. Samotność pełna nadziei.

Dlatego Weronika lubiła oglądać obraz wiszący na ścianie w jadalni. Podobnie jak tamta blada kobieta, marzyła o jakimś wybawicielu. Smok Weroniki nie miał skrzydeł w kropki. Był ledwie mglistym, sennym kształtem, którego pojawienie się we śnie budziło zawsze dziwne przygnębienie i myśli o śmierci.

Weronika wychodziła z jadalni i szła przed siebie szerokimi korytarzami pełnymi obrazów. Gdzieniegdzie pod ścianami stały oszklone gabloty z rysunkami. Były tam arkusze papieru wyrwane jakby ze szkicowników nieznanych z imienia mistrzów. Studium ręki, głowy pół ludzi, pół zwierząt, owoce przedstawione z każdej możliwej strony, dzbany i naczynia. Pan de Chevillon spotkał ją kiedyś w jednej z galerii i zaprowadził do gabloty, gdzie miał wiele rysunków Uccella. Widział, jakie wrażenie zrobił na Weronice obraz ze smokiem. Tutaj były szkice różnych przedmiotów, ubrań, nakryć głowy, roślin i fantastycznych zwierząt. Ale Weronikę zafascynowały rysunki rogatych czapek widzianych z różnych punktów. Fascynował ją upór tego artysty, któremu nie wystarczało narysowanie przedmiotu tak, żeby można było zachwycać się precyzją, z jaką został oddany. Nie chodziło mu nawet o podobieństwo rzeczy i jej obrazu. Przedstawiał przedmioty po wielekroć, jakby przeczuwał, że istota, sedno malowanej rzeczy, to co innego niż jej przedstawienie. Rysował ją z dołu, z góry, z boku, z ukosa, manipulując kątem widzenia, a kiedy rysunek rozczarowywał go swoją umownością, nie starał się nawet skończyć pracy.