De Berle zamknął się na cały dzień w pokoju, a wieczorem oświadczył Chevillonowi i Markizowi, że wraca do Paryża. Uważał też, że jego decyzja przesądza sprawę i wyprawa zostaje odłożona. Już chciał się kajać i przepraszać, ale Markiz, który przeglądał się w lustrze, odwrócił głowę i powiedział:
– W takim razie jedziemy bez ciebie.
– Jak to „jedziemy”? Kogo masz na myśli? – zapytał zaskoczony de Berle, patrząc pytająco na gospodarza.
– Pani Weronika, Gauche i ja – powiedział spokojnie Markiz. De Berle na chwilę stracił mowę.
– Przecież to profanacja… przecież to kobieta! I wiejski głupek… przecież oni nie są wtajemniczeni! Proszę cię, nie rób tego.
– Obawiam się, że w tej sytuacji Markiz nie ma wyboru – powiedział pan de
Chevillon cichym głosem.
– Jesteście obaj zaślepieni przez własny upór. Ryzykujecie zbyt wiele. Wszystko przemawia za tym, że podróż trzeba odłożyć, czyż nie widzicie tego? Czy oślepliście? Ale ja wiem, o co wam chodzi, dlaczego tak się wam śpieszy, że nie chcecie się nawet skonsultować z Bractwem. Jesteś chory, Chevillon, umierający, i tylko Księga może ci uratować życie…
Chevillon nie odpowiedział.
– Nie mam zamiaru… – zaczął de Berle, ale Markiz nie pozwolił mu skończyć.
– Nie musisz. Po prostu nie musisz.
Pan de Berle wyszedł, trzasnąwszy drzwiami.
Markiz był pewien, że Weronika pojedzie dalej, chociaż sam nie wiedział, skąd bierze się ta pewność. Co do niego, trudno mu było teraz zrezygnować z jej widoku. Ta egocentryczna, trochę dziecinna kobieta była mu potrzebna. Przyzwyczaił się do jej obecności. Zaczynała stanowić ważny element klimatu tej podróży. Z drugiej strony nie było to tylko statyczne przywiązanie, ale także jakaś dynamiczna siła, która popychała go do niej. Próbował sam się z tego przed sobą wytłumaczyć i czuł, że bardziej stwarza problemy, niż je wyjaśnia. Przyszła mu bowiem do głowy myśl, iż może do odnalezienia Księgi potrzebna jest kobieta, tak jak potrzebny jest mężczyzna, że może w tym splocie okoliczności i przypadków kryje się głęboka mądrość. Musiał się więc teraz z Weroniką rozmówić i po prostu powiedzieć jej o wszystkim. Powinien to jakoś upiększyć, udramatyzować, bo jej dziecinny umysł pragnie baśni. Nie, nie okłamać ją. Tej myśli Markiz się przestraszył. Musi zrobić tak, żeby się zgodziła. Wiedział, że się zgodzi. Czuł, że się zgodzi. Chciał, żeby się zgodziła. Przy niej był silny jak kawaler d’Albi.
Tego wieczoru, kiedy pan de Chevillon grał na klawesynie, Markiz poprosił Weronikę o chwilę rozmowy. Stanęli najpierw przy oknie, a potem, mimo zimnej nocy, wyszli na taras. Markiz bez wstępów poprosił, żeby jechała z nimi dalej. Powiedział, że de Berle prawdopodobnie się wycofa i że przez jakiś czas towarzyszyć im będzie Burling. Weronika nie wydawała się zaskoczona, bardziej udawała zaskoczenie, być może po to, żeby usłyszeć jakieś wyznanie. Markiz nie chciał być okrutny, a jednak to, co mówił, było dla Weroniki bolesne.
– Kawaler panią opuścił. Wiedział, co robi, pojedynkując się. Nie wierzę w inne wytłumaczenie jego nieobecności. Opuścił także nas. Nie wiem, dlaczego wcześniej postanowił zabrać panią na tę wyprawę, i teraz to już nie ma znaczenia. Nasze drogi się zeszły i jeżeli to jest przypadek, to pozwólmy mu owocować.
Weronika gwałtownie odwróciła się do niego plecami.
– Mieliśmy wziąć ślub.
– Domyślałem się czegoś w tym rodzaju. To bardzo romantyczne i w stylu kawalera.
– Proszę tak nie mówić.
Nie widział w ciemności jej twarzy, ale wyobrażał sobie, że Weronika płacze.
– Niech pani nie rozpacza. Może dobrze się stało. Kawaler jest i pozostanie moim przyjacielem. Ale nie chciałbym go widzieć pani mężem. Nie pani.
Odważył się dotknąć jej policzka. Był suchy.
– Jest pani wyjątkową kobietą. Proszę, niech pani nie wraca do Paryża.
9
Każda książka jest odbiciem Księgi i stanowi jej odblask. Jest symbolem ludzkich prób osiągnięcia Absolutnej Prawdy i w pewien sposób wszystkie pisane przez ludzi książki są zbliżaniem się do tej prawdy krok po kroku. Ludzie bowiem zostali obdarzeni przeczuciem, że każda rzecz, która wyda im się warta opisania, ma jakiś kosmiczny czy boski wymiar. Dlatego właśnie cierpliwie, jak mrówki, zbierają słowa, żeby to nazwać.
A wszystko warte jest opisania. Nie tylko żywoty świętych, wielkie katastrofy, wojny czy małżeństwa królów, ale także narodziny siódmego dziecka w rodzinie tkacza, żniwa w jakiejś biednej wsi, sny obłąkanej staruszki i dzień w przytułku w Mantes. Ludzie przeczuwają, że kiedy zbierze się te mniej i bardziej doniosłe zdarzenia i złoży w jedną całość, niby porozrzucane kamyki wielkiej mozaiki, życie i śmierć ukażą swoje prawdziwe znaczenie.
Dlatego każda książka jest trochę jak człowiek. Zawiera w sobie pewną niezależną, żywą i dramatycznie osobną część prawdy, jest pewną wersją prawdy, heroicznym wyzwaniem rzuconym Prawdzie, żeby się ukazała i objawiła, i pozwoliła nam istnieć dalej już w błogości całkowitego poznania. A jednocześnie każda książka napisana przez człowieka wychodzi poza niego. Człowiek, który pisze książkę, przekracza siebie, bo czyni odważną próbę określenia siebie i nazwania. Sam jest tylko działaniem i chaotycznym ruchem, książka zaś określa to działanie i ten ruch, nazywa, nadaje mu sens i znajduje jego znaczenie. Jest ukoronowaniem działania.
Jeżeli więc Bóg napisał Księgę, to także przekroczył w niej sam siebie i swoje dzieło stworzenia. Zawierając w Księdze całą swoją mądrość, swój brak początku i końca, prawa świata – opisał sam siebie. Odbił się w niej jak w lustrze i zobaczył, kim jest. Księga stanowi więc rozszerzenie boskiej świadomości i jest bardziej boska niż sam Bóg.
Tymi mniej więcej słowy pan de Chevillon pożegnał Markiza, w naszej opowieści bowiem zatrzymany na kilka dni w Chateauroux czas znowu posuwa się naprzód. Bohaterowie ruszają w dalszą drogę, ale teraz ze wszystkich najważniejsi stają się Weronika i Markiz. Nie dlatego, że są jacyś szczególni czy wyjątkowi, ale dlatego, że wytwarza się między nimi nowa relacja, która sugeruje, że całą podróż można zacząć jeszcze raz i od początku, lecz tym razem na zupełnie innej scenie. W dekoracjach miłości.
Kiedy pojawia się miłość, wyostrza się zdolność widzenia rzeczy, które do tej pory pozostawały w cieniu. Ale także ostrość widzenia tego, co już znane, zaciera się.
Inne osoby, jak na przykład pan de Berle, na zawsze odchodzą z tej opowieści. Tego dnia de Berle wsiadł w pocztowy dyliżans i w ponurym nastroju wrócił do Paryża. Pan de Chevillon zaś został w swoim domu, żeby czekać na powrót Markiza z Księgą. Zresztą nigdy już go nie zobaczył, umarł bowiem w miesiąc po jego wyjeździe, osłabiony jesienną pogodą, być może dlatego, że nie pozwolił upuścić sobie krwi.
Weronice trudno się było zdecydować, choć miała na to całą noc. Markiz opowiedział jej o prawdziwym celu podróży. Opowieść o Księdze powinna była, według jego oczekiwań, wzbudzić w niej tęsknotę za przygodą i pozwolić jej znaleźć w sobie inną, wyższą motywację niż trywialna potrzeba gry w jeszcze jedną miłość. Weronika stanęła jednak przed dylematem, bo jako gracz dobry, mimo że nieświadomy, przeczuwała, iż w miłości gra się głównie w wierność. A wierność kojarzyła jej się zawsze ze stratą. To właśnie ona bywała wierna, a mężczyźni odchodzili. Nawet jeżeli naiwnie dzieliła wierność na cielesną i duchową, zawsze w końcu to ona zostawała opuszczona.