Выбрать главу

Gdyby Markiz zapanował nad nią nie tylko duchem, ale i ciałem, gdyby ją tej nocy posiadł, nie byłoby dylematu. Kobieta dotknięta uważa się za oddaną. Kobieta nie zrealizowana w jednej miłości będzie szukać nowej i pójdzie za swoim nowym kochankiem. Przecież to mężczyźni wyruszają w drogę, kobiety im tylko towarzyszą, myślała. Markiz mimowolnie uczynił rzecz bardziej znamienną w skutki. Obiecał Weronice miłość i przydał tej obietnicy tajemniczości i uroku, jaki zwykle towarzyszy spełnieniu dziecięcych marzeń. Dla Weroniki, uwięzionej we własnym ciele, w świecie spotkań, kochanków, pięknych sukien, prawdziwej samotności i nic nieznaczących słów, była to obietnica wyjścia poza siebie. Znaczyła więc o wiele więcej niż kolejny romans i pełna przygód podróż do Hiszpanii. Była okazją do wielkiego życiowego eksperymentu. I czyż podjęcie tego wyzwania nie było warte nawet żarliwej i szczerej miłości kawalera d’Albi?

Weronika, zasypiając ostatniej nocy w Chateauroux, nie była jeszcze zdecydowana. To znaczy, nie była zdecydowana w głowie, w tej części ciała, w której, jak nam się wydaje, podejmujemy decyzje. Być może serce, brzuch, stopy, którymi trzymamy się ziemi, już wiedziały, czego chcą. Weronika liczyła na sen, ten nieogarniony obszar, gdzie Bóg zwykł dawać jej wskazówki. Ale, o dziwo, tej ważnej nocy spała bez snów, a kiedy się obudziła, pierwszym uczuciem, jakiego doznała, była kiełkująca i nieśmiała jeszcze radość, że zobaczy Markiza.

W Chateauroux została większość bagaży. Zostały kapelusze ze strusimi piórami, buty z lakierowanej cielęcej skórki ozdobione klamrami, zostały ażurowe wachlarze Weroniki i wykończone brabancką koronką koszule Markiza. Został też zapas peruk, słoiczki z pomadami, część książek i papier listowy z herbem. Pan de Chevillon zapakował do dwóch niewielkich kuferków, które mieli wziąć ze sobą, oraz kilku skórzanych toreb ciepłą odzież, miękkie, wypchane puchem worki do spania, pledy, okulary z kryształu, buty podbite cienkimi, żelaznymi zelówkami najlepszymi na górskie trasy, zwój mocnej liny, słoik rewelacyjnej zamorskiej chininy i inne niezbędne rzeczy, konieczne do przetrwania w niesprzyjających okolicznościach. Ale najważniejsza była mapa, dokładnie opracowana przez Chevillon’a, Markiza i pana de Berle. Były to właściwie dwie mapy. Jedna przedstawiała zaplanowaną trasę podróży z Chateauroux do Montrejeau, i była to mapa oficjalna. Druga zaczynała się od Montrejeau i pokazywała ukryte i mało uczęszczane przełęcze w Pirenejach, małe dopływy Garonny i jeziorka skalne. Trasa prowadziła odtąd prosto na południe, a od Viella na południowy wschód poprzez ukryte w górach rzadkie ludzkie osady aż po Llavorsi i stamtąd, z biegiem dopływów rzeki Noguery, dalej na południowy wschód, gdzie za rzeką Segre zaczynały się Sierra del Cadi. I tu właśnie znajdował się cel podróży, zaznaczony starczą ręką pana Chevillon’a. Czarne kółko zakreślało miejsce, gdzie góry wiły gniazdo w postaci płaskiego obniżenia. To obniżenie miało w sobie dziurę, jakby ziemia się w tym miejscu zapadła, tworząc wielki wąwóz o stromych brzegach. Uterus Mundi. Tam właśnie, na dnie, stał opuszczony klasztor, w którym została ukryta Księga. Na mapie nie było żadnych napisów. Miasta, wsie i góry oznaczone były tylko pierwszymi literami i symbolami, chroniąc tajemnicę przed okiem profana. Mapa spoczywała złożona w futerale na piersi Markiza.

Wyruszyli około południa bez wylewnych pożegnań. De Chevillon nie chciał wyjść przed pałac. Na długą chwilę przytulił Markiza do chudej piersi i pobłogosławił go znakiem krzyża. Widzieli jego drobną postać stojącą w oknie, aż w końcu przesłoniły ją kasztany.

I znowu zaczęła się podróż. Pierwsze podniecenie zmieniającymi się za oknem obrazami powściągali, milcząc cały czas. We wnętrzu powozu wyraźnie brakowało pana de Berle. Na jego miejscu leżały teraz skórzane torby.

Jechali wciąż na południe, w górę rzeki Indre. Im bardziej oddalali się od wpływów stolicy i północy, tym drogi były nędzniejsze, a mijane oberże uboższe. W pewnej wsi, położonej na pojezierzu niedaleko Limoges, musieli się zatrzymać na dwa dni i naprawić złamaną oś. Opuścili to miejsce z ulgą, bo coś gnało ich wciąż do przodu. Nad jeziorami tej jesieni była prawdziwa plaga komarów. Posuwali się wciąż naprzód i mieli wrażenie, że jadą jakby pod prąd. Z południa nieprzerwanie ciągnęły wozy innowierców, a oberże były przepełnione. Zdarzało się im spędzać noce w szopach, w puchowych workach pana de Chevillon.

W okolicach Brive zjechali z głównego traktu i teraz powóz turkotał po kamienistych drogach tak powoli, że szli obok niego, zwłaszcza że pod koniec września lato po raz ostatni rozszalało się upałami.

Burling rano patrzył z nienawiścią człowieka z północy na słońce i mawiał:

– Ecce, nasz wróg już wstał.

Rozpalone powietrze wiązało w bukiety zapachy dojrzewających winnic i przekwitających ziół. Musieli zatrzymywać się w południe w cieniu oliwek. Często stracony w ten sposób czas nadrabiali w nocy.

Jazda w nocy była przyjemniejsza niż w dzień. Miała także posmak niezwykłości. Zamknięci w ciemnej przestrzeni poruszającego się pudła, poznawali jego ruch po zmieniającej się w zależności od nawierzchni muzyce kół. Droga nie kontrolowana wzrokiem stawała się inna, bardziej tajemnicza, bez końca. Nagła zmiana odgłosów, kiedy powóz wjeżdżał na drewniany mostek, wyrywała ich z drzemki czy zamyślenia. Kulili się w sobie lub, wybici ze snu, odruchowo chwytali się ścian. Jakby byli wciśnięci w muszlę, która przemieszcza się po dnie oceanu, popychana morskimi prądami.

Półmrok, kołyszący ruch i monotonny turkot kół stwarzały nastrój do zwierzeń. Były to rozmowy, które łatwo przechodziły w monologi. Zaczynały się od zwykłej wymiany zdań, pytań o coś i niezobowiązujących odpowiedzi, a więc zawsze od powierzchni świata. Potem nieuważne, pojedyncze słowa ściekały niechcący, a może popychane prawem konieczności, w głąb powierzchniowych szczelin, aż do litej skały osobistych historii ludzi. Wtedy jedno niewinne pytanie wyzwalało całe opowieści. Ciemność, świadomość obecności majaczących w niej twarzy dawały komfort mówienia o sobie, a mówienie o sobie dawało komfort poczucia bezpieczeństwa.

Nie ma prawdziwego odsłonięcia się, kiedy odsłania się w nas tylko dorosły. Bycie dorosłym jest zawsze pozostawaniem w masce. Człowiek prawdziwie dojrzały sprowadza się do dziecka, od którego się zaczął. Tylko to dziecko zawiera całą naszą prawdę, bo cała nasza prawda tkwi w samotności, opuszczeniu, straconych złudzeniach, dziecinnym oczekiwaniu uwagi ze strony całego świata. Tutaj zaczyna się mędrzec, wielki polityk, zwykły człowiek, każdy. To, co później robi się w życiu, jest ciągłym prowadzeniem dialogu ze sobą jako dzieckiem.

Weronika w nowy sposób zobaczyła Markiza, kiedy ten, jeszcze w Chateauroux, wspiął się w czasie jakiejś rozmowy lekko na palce, żeby się przejrzeć w lustrze. Zrobił to pewnie mimowolnie, a jednak było w tym ukradkowym sprawdzeniu własnej twarzy w zimnej tafli lustra coś z bezbronności dziecka, które wciąż potrzebuje potwierdzenia, że jest. Weronika ujrzała wtedy Markiza bez tej zewnętrznej pewności siebie, uczonej mowy i tonu człowieka, który uważa, że zawsze ma rację. Wydawało jej się, że chwyciła koniec nitki, która prowadzi do kłębka tego, czym jest Markiz. Podążając za nitką, wyczulona na każdy sygnał, z dnia na dzień widziała coraz więcej. Ten mężczyzna zrzucał przed nią kolejne maski i stawał się coraz bardziej odsłonięty, a przez to narażony na chłód i kanciastość świata. Trzeba go więc było bronić, ochraniać, ogrzewać słowami i własnym oddechem, i w końcu odziać w ciepło swojego uczucia. Z tej strony przyszło na Weronikę zakochanie.