Выбрать главу

Markiz zastanawiał się. Był zaskoczony tym, co powiedział Delabranche, spodziewał się czegoś dokładnie przeciwnego.

– A jednocześnie zdaję sobie sprawę – ciągnął dalej Delabranche – że wiele nieszczęść bierze się z bycia bez przyglądania się. Rzeka wtedy wchłania nas w siebie, ogłusza i oślepia. Zapominamy, gdzie jest jej dno, gdzie nurt, a gdzie to, co rzeką nie jest. Stając się rzeką i doznając tylko rzeki, stajemy się jej nieuchwytnością i przemijalnością, W niej rozpływa się nasza siła, nasza skończoność i nasza niepowtarzalność. Tylko obserwowanie siebie i świata wokół może dać satysfakcję. To nas różni od zwierząt – refleksja, a nie czyste doświadczenie. Ale czyż nie są to tylko czcze rozważania, nie sprzyjające zresztą trawieniu?

– O nie, panie, to są przecież pryncypia! – wykrzyknął Markiz, bo wiatr znowu się zerwał. Zawiązana pod brodą biała serweta, uniesiona podmuchem, zakryła mu na chwilę twarz. – Filozofia, czcza czy nie czcza, jest prywatnym dążeniem do prawdy. Chętnie porozmawiałbym o tym gdzieś, gdzie tak nie wieje.

Starzec uśmiechnął się szeroko i wstał. W tej samej chwili pojawiła się gruba kobieta i zaczęła sprzątać ze stołu.

– Chodźmy więc, pokażę wam swoje gospodarstwo.

Wrócili z tarasu do domu. Delabranche wziął świecznik, bo mimo południowej pory wewnątrz było dość ciemno. Tylko frontowe pokoje miały okna, reszta pomieszczeń tonęła w mroku i Markiz zrozumiał, że muszą one być wykute w skale. Miał słuszność: sam dom był maleńki. Składał się z sionki, czy też małego hallu zaraz za drzwiami wejściowymi, i dwóch komnat. Z tej sieni prowadziły strome schody w dół. Szli tędy za gospodarzem. Po obu stronach rozmieszczone były drzwi. Jedne wyglądały na często używane, zwykłe drzwi do zwykłych pomieszczeń, inne, pordzewiałe i brudne, musiały być nie otwierane latami. Niżej schody zmieniły się w szeroki korytarz. Na jego ścianach rozwieszono płonące dziwnym, niebieskawym światłem pochodnie. Pachniało wilgocią, chłodem i czymś, od czego cierpły zęby.

– Jak pan może mieszkać w takich ciemnościach? – zapytała Weronika.

– To właśnie lubię.

Doszli do sporego pomieszczenia, które wyglądało, jakby kończyło korytarz. Całe spowite było tym niebieskawym światłem, które dawały pochodnie. Delabranche objaśnił im, że tak świeci pewien rodzaj substancji, otrzymywanej przez niego z kości zwierząt. Posypał jedną z pochodni jakimś czarnym proszkiem i światło rozjarzyło się. Zobaczyli teraz lepiej wielką komnatę, której sufit tonął w nieprzeniknionych ciemnościach. Stało tu wiele stołów zastawionych szklanymi alembikami, kolbami i innymi naczyniami niewiadomego przeznaczenia.

Na jednym ze stołów znajdował się skomplikowany aparat, składający się z dużych i małych naczyń połączonych rurkami.

– Aparat do destylacji – powiedział Markiz.

– Widzę, że znasz się, panie, na tym i owym. Tak, to aparat do destylacji, wymyślony zresztą przez kobietę – odpowiedział Delabranche, uprzejmie zwracając się do Weroniki. – Tylko kobieta mogła wynaleźć rzecz, która pozwala wydobyć z każdej substancji jej lotnego ducha. Czyli, w pewnym sensie, otrzymać duszę każdej rzeczy. Kobiety, mimo różnych niesłusznych pomówień, mają dużo większą zdolność do obcowania ze światem duszy. Destylacja to przedziwna sztuka, najcenniejsza ze wszystkich sztuk alchemicznych. Dzięki niej można wydobyć z roślin, metali, kamieni, subtelniejsze i czystsze siły, ukryte głęboko w masie rzeczy materialnej – ducha, moc, siłę istnienia. Cóż zatem doskonalszego można wymyślić?

Delabranche pokazywał zawartość szklanych pojemniczków, podnosząc każdy pod światło. Zawierały najróżniejsze rzeczy: skrawki papieru, zeschnięty mech, martwe, pokurczone muchy, sproszkowany opalizujący kamień, jakieś nasiona, włosy, a może sierść zwierzęcia, płatki kwiatów.

– Czy to wszystko zamierza pan destylować? – zapytał Markiz, podnosząc na wysokość oczu naczyńko z czymś szczególnie obrzydliwym.

– Właśnie, mój drogi. Skoro destylacja uwalnia z materii ducha, czyli to, co w niej najdoskonalsze, to wymieszane esencje wszystkich na świecie substancji będą miały moc szczególną. Będzie to suma esencji wszelkiej rzeczy. Substancja najdoskonalsza, boska. Bo czyż tchnienie boskie nie zawiera się we wszystkim na świecie? Przez zmieszanie poszczególnych esencji wszystkich substancji otrzyma się czyste tchnienie Boga! To będzie właśnie panaceum.

– I chce pan przedestylować każdą rzecz? – zapytał Markiz zdumiony.

– Tak – powiedział spokojnie Delabranche. – Tu oto znajduje się, powiedzmy, jedna setna. Dużo jeszcze pracy przede mną.

Delabranche zbliżył pochodnię do dużej szklanej butli stojącej na środkowym stole. Jej dno ledwie było zakryte jakimś brązowym gęstym syropem.

– A teraz pokażę wam coś, co was zapewne zdziwi i zaskoczy. – Stary minął stoły i podszedł do ściany. Niebieskie światło oświetliło jeszcze jedne drzwi. Oparł się o nie i z trudem je otworzył. Ze środka buchnął dziwny, niepokojący zapach. Miał w sobie trochę z woni gnijącego mięsa i rdzewiejącego żelaza. Było w tej cuchnącej mieszance coś sztucznego, coś, co nie istnieje w naturze. Weronika cofnęła się instynktownie. Delabranche wszedł pierwszy. W pomieszczeniu było jasno jak w dzień, pewnie z powodu dziesiątków niebieskich pochodni. Wilgoć zmieszana z tym dziwnym zapachem lepko osiadała na twarzach. Stary żwawym krokiem podszedł do stojącego na środku stołu i zagadał wesoło:

– Dzień dobry, dzień dobry, jak się spało? Mamy dzisiaj gości. Prawdziwych gości z dalekiego świata. Podejdźcie tutaj, moje dzieci – zwrócił się do Markiza i Weroniki. Gauche zatrzymał się w drzwiach, zaskoczony zapachem, i nie miał odwagi wejść dalej. Zbliżyli się do stołu.

W szklanym słoju wielkości dużego melona, w przezroczystym płynie, pływał mały człowieczek. Był nagi. Jego skóra miała żałośnie biały kolor, ale może był to efekt gry niebieskich refleksów światła. Krótkie, czarne włosy nierównymi kosmykami okalały zgrabną głowę. Każdy artysta, który zobaczyłby tę twarz, uznałby ją za piękną. Wielkie, ciemne oczy wyrażały jakąś nieczłowieczą mądrość. Ciało delikatne, prawie białego koloru, miało doskonałe proporcje, lecz tam gdzie ludzie naznaczeni są piętnem płci, człowieczek nie miał nic. Gładka, biała skóra. Może dlatego bardziej kojarzył się z kobietą, ale nie miał przecież także piersi, nawet zawiązków sutek. Na białym, lekko wypukłym brzuchu brakowało pępka. To coś utrzymywało się na powierzchni płynu bez poruszania rękami czy nogami. Tkwiło w nim jak salamandra schwytana do akwarium. Piękne, ciemne oczy bez widocznych źrenic śledziły z chłodną, wyniosłą uwagą każdy ruch ludzi. Delabranche postukał w szkło butli kościstym palcem i zagadał tonem, jakim ojcowie zwracają się do swoich małych dzieci. Człowieczek zrobił błyskawiczny ruch w stronę palca, jakby próbował go ugryźć przez szkło. Delabranche odruchowo cofnął palec.

– Bestia jest głodny – powiedział do siebie i wydawało się, że zapomniał o obecności ludzi, których tu zaprosił.

Potem wziął drewniany patyczek i zamoczył jego czubek we flaszy z płynem wyglądającym jak białe wino. Na końcu patyczka zawisła złota kropla, która zaraz spadła z cichym pluskiem do butli z człowieczkiem. Stworzenie zaczęło powoli poruszać ustami. Przypominało teraz nieruchomą rybę filtrującą wodę powolnymi, mechanicznymi ruchami pyszczka. Ciemne oczy także nabrały rybiego wyrazu, ale była w nich jeszcze głębsza i bardziej dla ludzi niezrozumiała mądrość. Mądrość płynąca z fal morza, z księżyca i jego przemian, z wędrówki żółwi do morza, kiedy złożą w piasku swoje drogocenne jaja, mądrość jaszczurczych szlaków w trawie i obłej poczwarki, kiedy sobie tylko wiadomym sposobem przemienia się w motyla. Ten wzrok przyciągał, zatapiał w sobie, był jak powódź. Spotykając go, spotykało się cały świat, ale widziany jakby tylko nocą, najwyżej przy świetle księżyca, świat inny i nieznany, świat, z którego ten drugi, jasny, z pewnością bierze swój początek. Markiz i Weronika zapadli w ten wzrok i jak zahipnotyzowani, poddając się prądowi rzeki, płynęli do jakichś nie nazwanych mórz. Dopiero głos Delabranche’a wyrwał ich z tej cichej podróży.