Выбрать главу

– Karmię go esencją mojej krwi. Arcanum sanguinis humani. W pewnym sensie jest moim dzieckiem.

Markiz zamrugał oczami.

– Czytałem wiele na ten temat, ale nie sądziłem, że to możliwe – powiedział cicho.

– Czy ktoś o tym wie? To niezwykłe. Niezwykłe.

– W starych pismach filozofów często stawiano pytanie, czy natura bądź też raczej sztuka ludzka jest w stanie stworzyć człowieka poza ciałem kobiecym, bez naturalnej matki. Czy tylko Bóg? Ja daję odpowiedź. Stworzenie homunkulusa nie stoi w żadnej sprzeczności ze sztuką tajemną ani z przyrodą. Jest możliwe, jak widzicie. To kwestia procesu. – Delabranche zawahał się, jakby w obawie, że powie za dużo. – Ale ponieważ i tak wiem, dokąd jedziecie, i zdaję sobie sprawę, że jeżeli powrócicie, to z wiedzą potężniejszą niż moja, mogę wam zdradzić sekret homunkulusa. Myślałem też, co się z nim stanie, kiedy umrę. Kto zechce mu destylować swoją własną krew?

– Ja – powiedziała nagle Weronika.

Markiz poruszył się niespokojnie i chwycił ją za rękę.

– Dziękuję ci, moje dziecko, będę o tym pamiętał i pewnego dnia zjawię się u ciebie w Paryżu. A jeżeli chcesz, możesz sobie do tego czasu wyhodować swojego. – Delabranche zachichotał. – Trzeba wziąć męskie nasienie zbierane przez trzy miesiące, ale zawsze wtedy, gdy księżyc jest pełny i silny, to księżyc bowiem daje życie, i umieścić je w zamkniętym naczyniu. W takim naczyniu nasienie samo się oczyszcza i użyźnia tak długo, aż stanie się żywe i poruszy się. W tym właśnie czasie utworzy się z nasienia zarys istoty ludzkiej, najpierw nieforemnej i przezroczystej. Dlatego trzeba je karmić dobrze i regularnie tajemnicą ludzkiej krwi, ale nie przedobrzyć, bo wtedy można wyhodować potwora lub karła z ogromną głową. I trzeba tę istotę trzymać w cieple odpowiadającym temperaturze ludzkiego ciała. Oto cała tajemnica.

14

Przez cały dzień Delabranche mówił i pokazywał, pokazywał i mówił. Oprowadzał ich po tym dziwacznym domu, aż zaczęli podejrzewać, że dom nie ma końca, że rozrasta się i wgryza w górę, rozprzestrzenia korytarzykami, przejściami, do których prowadzą zapomniane drzwi. Marzli w chłodzie ciągnącym od kamiennych ścian, a potem wychodzili na zalany górskim, ostrym światłem taras, żeby się ogrzać. Dmuchało tam jednak tak bardzo, że słowa Delabranche’a rozwiewały się jak zeschłe liście. Wracali więc do frontowego pokoju, gdzie gruba służąca, może żona albo konkubina gospodarza, podawała coś gorącego do picia, kawę lub wywar z jarzyn przypominający rosół, w tym domu bowiem nie jadało się mięsa. Potem szli dalej zwiedzać to osobliwe muzeum. Zobaczyli bibliotekę pełną ksiąg rzadkich i nawet takich, co do których Markiz nie był przedtem pewny, czy w ogóle powstały. Był tam Arystoteles i Platon, bez nich wszak nie mogła istnieć żadna biblioteka, był Porfiriusz i Jamblich obok dzieł Pitagorasa, Plutarcha i Proklosa. Obok wielkich lekarzy, takich jak Hipokrates, Galen, Awicenna i Paracelsus, stały pisma filozofów-magów – Alberta Wielkiego i Błażeja z Parmy. Była ośmiotomowa pierwsza edycja Delia Porty oraz jego mniejsze, lecz niemniej słynne dzieło, Criptologia. Była Summa perfectionis al-Dżabira, o której Markiz sądził, że w ogóle nie była wydana i pozostaje tylko snem filozofów. Było też De occulta philosophia Agryppy i wyklęty przez Kościół Atheismus triumphatus Campanelli. Stało tu też dzieło wielkiego Cardano, w którym postawił on i zinterpretował horoskop Chrystusa, za co spędził resztę życia ukrywając się przed poszukującą go gorączkowo inkwizycją. Obok piewców rozumu i wielkości człowieka – Bruna i Yaniniego, Abelarda i Lullusa – stały zwięzłe naukowe traktaty Mariotte’a, Torricellego i Galileusza. Na bibliotecznym stoliku do czytania leżała rozłożona księga Regiusa, w której przedstawił on kołowrót zmian jako najbardziej uniwersalne prawo przyrody. W końcu Delabranche pokazał im rękopis swojego dzieła – Taumatologię, czyli naukę o rzeczach cudownych.

Zaczęło się już ściemniać, kiedy podano drugi tego dnia większy posiłek: gorące placki z położoną na nich potrawą z warzyw i sera, figi, winogrona i brzoskwinie. Grzane wino z ziołami rozbudziło krew i zziębnięte ciała akurat na tyle, że mogli w spokoju i pełnym komforcie, który daje zaspokojenie potrzeb fizycznych, usiąść w bibliotece i wysłuchać opowieści Delabranche’a o dziele jego życia. Delabranche postanowił streścić napisaną część Taumatologii, a nie napisaną opowiedzieć szczegółowo. Toteż już przy wstępie Weronika poczuła się zmęczona dniem pełnym wrażeń i przestała słuchać. Zapadła w rodzaj przyjemnego odrętwienia i, przymknąwszy oczy, szukała pod powiekami obrazu ostatnich nocy. Gauche, przerażony widokiem homunkulusa, z ulgą wydostał się z kamiennego domu i wrócił do koni i psa. Tylko Markiz nie czuł zmęczenia. Skoncentrowany, napięty, siedział wpatrzony w człapiącego po bibliotece Delabranche’a. Wyglądał, jakby zapomniał o Weronice, o sobie, o podróży, kłopotach. Oczy przestały mu łzawić i szczypać. Nie czuł nawet zimna ciągnącego od ścian. Czuł natomiast, że jest kimś, kto jeszcze nie wyruszył, kto dopiero planuje podróż, mając wciąż zbyt wiele rzeczy do zrobienia. I jednocześnie miał wrażenie, jakby już wrócił z nową wiedzą, nowym doświadczeniem, które okazały się w końcu nowymi pytaniami. Poruszał się jednak po obszarze znanym, w rozkosznie znajomej perspektywie, zakreślonej granicą słów, pojęć i spekulacji, w której dozwolone jest budowanie tymczasowych bytów, składających się ze słów niczym z klocków. I wszystko zaczyna się i kończy w umyśle. Nie trzeba nawet ruszyć ręką, żeby stwarzać nowe abstrakcyjne światy, pełne logicznej harmonii, tak przyjemne dla myśli jak najlepsze wino dla języka. Kiedy dostrzeże się w ich kształcie najmniejszą skazę niedopowiedzenia czy sprzeczności, można je burzyć drobnym tylko wysiłkiem woli i od początku zabierać się do budowania nowych. Delabranche podrzucał mu klocki do wznoszenia tych intelektualnych gmachów. Markiz słuchał go najpierw w napięciu, potem jednak jego umysł uruchomił inny sposób słuchania, przyglądania się i polemizowania z tym, co mówił Delabranche – w myślach, w potężnych, niekończących się labiryntach myśli, gdzie jest zawsze czas i miejsce na każdy spór. Delabranche mówił o tym, o czym Markiz już wiedział albo co już przeczuwał. Dzięki temu pojawiła się dla niego szansa słuchania samego siebie i nie zgadzania się z samym sobą.

– Być filozofem to spostrzegać ducha, tam gdzie inni widzą tylko literę – ciągnął Delabranche. – O filozofach często się mówi „mag”, ale mag to przede wszystkim mędrzec, który zdolny jest do rozumienia otaczającej go zewsząd tajemnicy. Pierwszym krokiem do jej zrozumienia jest wykrycie przyczyn, których skutki wydają nam się zdumiewające. Najczęściej okazuje się, że rzeczy cudowne mają bardzo zwyczajne przyczyny i że nie ma zjawiska, którego nie dałoby się wyjaśnić przyczyną naturalną. To tylko kwestia czasu. Dlatego wielcy magowie byli mędrcami większymi od uczonych filozofów. Posiadali nie tylko wiedzę, ale i umiejętność korzystania z niej. Czy to nie oni dzięki znajomości praw gwiazd dostrzegli znak zapowiadający narodzenie Chrystusa? Jakże krucha jest granica między magią a tym, co nazywa się nauką, skoro wróżąc z gwiazd, odkrywamy prawa nimi rządzące, i owe prawa i wróżby razem, zaprzęgamy do służenia rzeczywistości. Jasne, że nie wszyscy wróżbici są magami i mędrcami. Trzeba umieć odróżnić prawdziwego maga od magików-trucicieli wróżących z trzewi padliny i z fusów. Mag we właściwym znaczeniu jest wielki i dobry, bo posiada wiedzę o wszystkich rzeczach, potrafi wyjaśnić naturalne więzi łączące przyczyny i skutki, umie też wywoływać, nazywać i objaśniać naturalnymi sposobami zdumiewające zjawiska zachodzące w przyrodzie. Magia jest dziedziną szczególnie narażoną na wynaturzenia. Tak jak wiara może przerodzić się w rytuał, tak i każde poznanie może zaplątać się w dogmaty. Wtedy stanie się martwe i śmieszne. Prawda, ze swej natury, jawi się ludzkiemu umysłowi jako płynna i zmienna, jest bowiem niezwykle złożona. Tworzenie bezdusznych aksjomatów i sztywnych twierdzeń w celu opisania prawdy oddala nas od możliwości jej poznania. Weźmy przykład. Chcąc opisać i poznać naturę liścia, powiemy, że tworzy go zielona, jednolita substancja. Kiedy jednak spojrzymy nań pod światło, okaże się, że ta substancja to układ żyłek, punktów, wybrzuszeń. Gdy znów popatrzymy na liść przez powiększającą soczewkę, stwierdzimy, że i te żyłki składają się z jeszcze mniejszych cegiełek. Gdybyśmy użyli soczewki jeszcze silniej powiększającej widziany obraz, okaże się, że to, co uważaliśmy za elementy podstawowe, jest już jedną z wyższych form organizacji.