Markiz odłożył księgi. Czuł suchość w ustach. Złożył głowę na wysokim oparciu fotela i przymknął oczy. Znowu zaczynały go szczypać.
– To rzeczywiście zrobiło na mnie wrażenie, panie Delabranche – powiedział.
– Cały świat zmieszczony na stronicach kilku ksiąg.
– Coraz częściej podejrzewam, niestety, że to, co udało mi się tu przedstawić, to tylko cień prawdziwego świata, pojedynczy refleks, nie sądzi pan?
– Każde ludzkie dzieło będzie zawsze tylko refleksem czegoś doskonalszego. Każda księga napisana przez człowieka jest odbiciem tamtej Księgi. Żyjemy w świecie odbić, cieni, niedoskonałości, co nie znaczy, że czysta doskonałość nie istnieje.
Nagle zgasła wypalona świeca. Zanim Delabranche zapalił nową, siedzieli przez chwilę w gęstych ciemnościach, w których słychać było tylko jego człapanie i spokojny oddech Weroniki. Kiedy rozbłysła nowa świeca, zrobiło się dużo jaśniej niż przedtem. Delabranche pochylił się wtedy do Markiza i ściszył głos:
– Jestem pewien, że istnieje. Niech pan spojrzy – powiedział świszczącym szeptem i pokazał palcem na śpiącą Weronikę.
Tego wieczora Markiz podjął decyzję o wyruszeniu w dalszą drogę, lecz chętnie by jeszcze pozostał kilka dni w tym dziwnym domu. Ciągnęło go do biblioteki, do podziemi, gdzie w słoju pływał sztuczny człowiek. Bał się jednak nagłej zmiany pogody i tego, że po tylu trudach będą musieli zawrócić. Delabranche chciał z początku towarzyszyć im do granicy, lecz Markiz przekonał go, że nie byłoby to ani ostrożne, ani bezpieczne. Trudna droga przez góry byłaby dla niego zbyt uciążliwa i opóźniałby tempo podróży. Cały wieczór Delabranche przygotowywał im więc mapy terenów przygranicznych z zaznaczonymi bocznymi szlakami, rzadziej uczęszczanymi przez podróżnych i mniej pilnowanymi przez straże graniczne, które z pewnością zażądałyby zaświadczenia o przebytej kwarantannie. Poza tym udzielił im wielu rad tonem tak mentorskim, że trudno wprost było tego słuchać. Żeby gotować wodę, nawet zaczerpniętą ze strumieni, które wydają się czyste, żeby zawsze jedno z nich czuwało podczas noclegu, żeby nie ufać zbytnio przygodnym znajomym, zwłaszcza Hiszpanom (pełno wśród nich szubrawców), lepiej spać pod gołym niebem niż korzystać z wątpliwej gościnności tychże. W końcu Delabranche zaproponował Markizowi, żeby zostawił u niego konie i wziął zamiast nich dwa muły, które kobieta może sprowadzić z dołu. Kazał im także naszykować worek z suszonymi owocami i wędzonym serem. Z zainteresowaniem lekarza przyglądał się wciąż Weronice.
– Wyglądasz, pani, na zaczarowaną – zażartował zaglądając jej w oczy. – Bladość skóry, zamglony, błyszczący wzrok, powolność gestów. Czy rozmawialiście z kimś, jadąc do mnie?
– Tak, z jakimś człowiekiem w mieście, ale było ciemno – odpowiedziała. Delabranche kazał jej wypić gorące wino, do którego nasypał sproszkowanych ziół, a potem dał jej flakonik z chininą do profilaktycznego zażywania rano i wieczorem.
Po tych wszystkich przygotowaniach, gdzieś koło północy, zeszli na prośbę Markiza zobaczyć jeszcze raz człowieczka w szklanej butli.
– Ty, panie też nie wyglądasz najlepiej – powiedział na schodach Delabranche do Markiza. – Masz na twarzy cień Saturna. Mogę się domyślić, na co cierpisz. Melancholia, ciężkie sny… Wybory, które podejmujesz, kawałkują twoje życie, a żyjesz tak, jakbyś miał kamień przywiązany do stóp.
– To choroba naszych czasów – odpowiedział Markiz. – Mówią, że wszyscy żyjemy teraz pod znakiem tej planety.
– Ale mówią też, że Saturn nie jest ostatnią z krążących wokół Słońca planet, że są za nim jeszcze inne ciała, trzy, cztery, może pięć. Każda planeta to pewien etap w rozwoju. My musimy zajmować się Saturnem i doświadczać właśnie jego wpływów. Dopiero kiedy zgłębimy tajemnicę tego, co nas ogranicza i jednocześnie utrzymuje przy życiu, kiedy poznamy, czym jest cień wewnątrz naszej duszy, i znajdziemy korzenie śmierci, wtedy dopiero nastanie nowa epoka i astronomowie odkryją z pewnością nową planetę.
– I zaczną się nowe kłopoty – uśmiechnął się Markiz.
Stanęli przed drzwiami prowadzącymi do ostatniego z pomieszczeń.
– Czy go nie obudzimy? – zapytała Weronika.
– On nigdy nie śpi – rzekł Delabranche, otwierając drzwi.
Markiz podszedł do szklanej granicy dwóch światów i długo patrzył w spokojną i piękną twarz stworzenia. Wydawało mu się, że niepotrzebujące powiek czarne oczy patrzą na niego z obojętną wyniosłością, w której jest także ironia… Zamrugał w końcu, bo nie wytrzymał tego przenikliwego spojrzenia.
– Do zobaczenia – powiedział zmieszany.
Nocą wtulił się w ciepłe, uległe ciało Weroniki. Szukał w nim ludzkiego zapachu, zapachu, którym przesycona jest rzeczywistość. W roztargnieniu gładził gładką i gorącą skórę.
– Boję się – powiedziała cicho Weronika.
Markiz drgnął, bo przez chwilę zdawało mu się, że powiedział to on sam.
– Czego się boisz, milutka? Wszystko idzie dobrze…
– Boję się, że się nam nie uda. Nic nie wyjdzie z wyprawy. Przytulił ją.
– Czy miłość może być zaczarowaniem? – spytała w ciemnościach leżąca przy nim kobieta.
Nie odpowiedział. Jest chorobą, pomyślał.
15
Wczesnym rankiem ruszyli w stronę gór. Gauche wlókł się na końcu, z oczyma pełnymi łez oglądając się na pozostawione konie. Teraz dwa muły niosły sakwy z ubraniem, pledami i żywnością. Na przedzie szedł Markiz, prowadząc zwierzęta, za nim Weronika. Wszyscy byli skupieni i smutni: Gauche z powodu koni, Weronika pewnie z „zaczarowania”, a Markiz bodaj z tego rosnącego poczucia obcości wobec siebie, którego spotkanie z Delabranche’em, a raczej z tym dziwnym stworzeniem w butelce, nie tylko nie uleczyło, lecz jeszcze bardziej pogłębiło.
Spotkanie z Delabranche’em było spotkaniem ze światem, który Markiz dobrze znał i z którego wyruszył, było powrotem do języka, którym mówił, do wartości, które uznawał dotąd za słuszne. A jednak teraz nie odnajdywał w nich siebie. Nie wiedział jeszcze, gdzie jest, ale tam już go nie było. Coś sprawiło, że pojawiła się w nim dziura, przez którą wysypywał się on sam, jakby zawsze był tylko piaskiem. Wysypywał się z siebie, rozpraszał, rozpuszczał w otaczającym świecie, a górski, ostry wiatr rozwiewał go na wszystkie strony, zaprzepaszczając możliwości powrotu. Nie mógł się skupić, zaczął wątpić we wszystko, co przedtem uważał za swoje. Tego ranka z przerażeniem uświadomił sobie, że zwątpił także w Księgę. Szedł dalej bardziej z uporu i nawyku. Przy pożegnaniu zapytał Delabranche’a o coś, co nagle wydało mu się niezwykle ważne.
– Czy znalazłeś, panie, w tym wszystkim jakieś znaczenie, jakiś ogólny sens? Po co miałoby się tworzyć homunkulusy, zamieniać ołów w złoto, poznawać zasadę magnesu?
– Wiem, o czym myślisz – odpowiedział Delabranche, przytrzymując na wietrze brudną perukę – ale ja nie szukałem znaczenia. Szukałem prawa.
Teraz Markiz przyglądał się swoim stopom w zniszczonych, podbitych żelazną zelówką trzewikach. Niosły ciało pełne nienasycenia, pożądania, jakiegoś wewnętrznego drżenia. Ciało, które zaczynało przekwitać, ale żądało jeszcze rozkoszy, potomków, władzy. Ciało, które mąciło czystość umysłu, lekki sen i spokój, ciało, o którym sądził, że jest jego własnością i od niego zależy. To ono było zaczarowane. Ktoś zaczarował idącą przed nim kobietę, a ona zaczarowała jego. Czuł na plecach ten oddany, pełen miłości wzrok, którym trzymała go na uwięzi. Bał się tego ubezwłasnowolnienia, a jednak myśl o jakimkolwiek oddaleniu od tego wzroku wywoływała ból nie do zniesienia.