Выбрать главу

Noc dojrzała i w ciemności skały stały się dwuwymiarowe. Markiz sprawdził rzemienie przytrzymujące bagaż na grzbietach mułów i zaraz potem ruszyli. Trzymali się blisko pionowej ściany, gdzie ciemność była gęsta jak woda. Wszystko im sprzyjało. Nie poruszył się żaden kamień, nie zaskrzypiał żaden pasek. W ciągu godziny znaleźli się po drugiej stronie granicy, a w chwilę potem na wschodzie zabłysła jasna poświata. Szli do południa, nie niepokojeni przez nikogo. Dopiero kiedy słońce przechyliło się na drugą stronę nieba, poczuli się zmęczeni i pozwolili sobie na zasłużony popas.

Gauche chciał rozpalić ognisko, ale Markiz nie zgodził się na to. Byli wciąż jeszcze za blisko posterunków granicznych i dym mógłby ich zdradzić. Siedzieli więc zziębnięci i skuleni, bo też górskie słońce o tej porze roku nawet w południe nie dawało już ciepła. Grzało tylko skórę, jakby jego promienie nie miały dość siły, żeby się przebić głębiej. Markiz narzucił na siebie i Weronikę duży pled podbity jakimś miłym w dotyku futerkiem. Pomyślał, że oto nadszedł czas, żeby coś z tym wszystkim zrobić. Kilka razy otwierał już usta i nagle ogarniał go dojmujący żal; ból w piersi odbierał mu oddech. Wreszcie wstał i zaczął krążyć niespokojnie, trącając czubkiem buta leżące na ziemi torby.

– Co ci jest, panie? – zapytała Weronika. – Przecież przeszliśmy najniebezpieczniejsze. Teraz już możemy sobie iść spokojnie, jak na spacer.

Przysunęła do siebie rozłożoną mapę de Chevillon’a i wodziła palcem po zaznaczonej trasie.

– Zaczniemy schodzić w dół i zrobi się cieplej. Pojawią się w końcu ludzie i kupimy jakieś świeże jedzenie. Buty Gauche’a są do wyrzucenia.

Markiz popatrzył na nią i na chwilę jego wzrok złagodniał. Potem odwrócił się i zagryzł wargi.

– Gauche, idź do zwierząt! – rzucił przez ramię, a chłopiec wycofał się przestraszony.

Weronika wstała okryta pledem.

– Weroniko, musimy się opamiętać – powiedział, chwytając ją za ramiona. Spojrzała na niego z zaskoczeniem. – Opamiętać się, rozumiesz? Nie wolno nam się teraz kochać. Nie w ten sposób. Rozpraszasz mnie, pochłaniasz całą moją uwagę. Twoja obecność mnie kusi i myślę tylko o tym, żeby się z tobą kochać. Mam wciąż chaos w głowie. Czuję się słaby. Jeśli będę w takim stanie, Księga nie pozwoli, bym ją odnalazł. Jestem tego pewien, a przecież nie mogę teraz zrezygnować z Księgi. Nie teraz, kiedy pokonaliśmy już wszystkie przeszkody i jesteśmy tak blisko. Musimy się zmienić. Nasz stosunek do siebie musi się zmienić. Tylko na razie, na tych kilka dni, jakie jeszcze pozostały. Muszę być czysty, ty też, ciałem i duszą, i umysłem. Kiedy wrócimy z Księgą, załatwię wszystko z moją żoną i będziemy już zawsze razem. Ale teraz musimy się opamiętać. Rozumiesz mnie?

Weronika próbowała dotknąć jego twarzy, ale odsunął się gwałtownie.

– Tylko na razie – powtórzył.

– Co może być złego w tym, że się kochamy?

– Nic złego, ale nie tu i nie teraz. To jest misja! Wyruszyliśmy po świętą Księgę, a nie na miłosny spacer. Księga stoi ponad ludzką miłością i żeby ją odnaleźć, trzeba być czystym, a to, co my teraz robimy, jest grzechem.

– Miłość nie może być grzechem.

– Miłość jest grzechem, kiedy nie stoi za nią prawo i błogosławieństwo. Nasza miłość to grzech. Nie mam już mojej mocy, czuję się niespokojny…

– Kocham cię – powiedziała Weronika szeptem.

Markiz wolałby tego nie słyszeć. To słowo było zbyt ciężkie, żeby mógł je teraz nieść przez góry. „Jeżeli mnie kochasz, to przestań mnie kochać” – chciał powiedzieć, ale uświadomił sobie nonsensowność takiego żądania.

– Ja też cię kocham – rzucił w przestrzeń, tak żeby nie natknąć się na jej wzrok. Weronika płakała. Nie z żalu, lecz z poczucia, że dzieje się coś ważnego, a ona nie jest w stanie, zupełnie nie potrafi tego zrozumieć.

Gauche przestraszony zmienionym nagle głosem Markiza pobiegł w dół, gdzie płynący strumyk tworzył małe wodospady, błyszczące od odbić stalowego nieba. Był niespokojny. Czuł przykry zapach, jakieś ciężkie, stojące powietrze. Wciągał je do płuc pełen wstrętu, ale nie chciał wracać na górę, gdzie przecież działo się coś niedobrego. Powietrze bulgotało mu w gardle, próbując wydostać się na zewnątrz w inny niż zwykle sposób. Gauche nie przeczuwał, że tak właśnie rodzi się głos. Chrząkał, kaszlał i pochlipywał. Kucnął nad potokiem i spryskał sobie twarz lodowato zimną wodą. Wtedy usłyszał piski. Zamarł bez ruchu, zły na siebie, że mógł być tak nieostrożny. Głosy dochodziły go z tyłu i z wysoka. Domyślił się, że nad nim, ukryte w jakimś skalnym zagłębieniu, mieści się gniazdo drapieżnika. Plecy Gauche’a zadrżały w oczekiwaniu ataku. Tutaj, w tej małej kotlince, był zupełnie bezbronny. Gorączkowo szukał wzrokiem drogi ucieczki. Woda wyglądała na zbyt płytką, żeby się w niej ukryć, podejście zbyt strome, żeby szybko wbiec na górę. Strach zaostrzył mu zmysły i Gauche nagle zidentyfikował ten cierpki zapach: to zwierzęce ścierwo, stara śmierć, gnicie, zniszczenie. Chłopiec pragnął się skulić, osłonić głowę dłońmi, wcisnąć ją między kolana i czekać, ale instynkt kazał mu się wyprostować i odskoczyć pod ścianę. Dopiero teraz podniósł głowę i zobaczył nad sobą skalny występ, z którego zwisało duże skrzydło martwego ptaka. Serce dudniło mu w piersi, ale ciało nabrało raptem zwierzęcej sprawności i pewności siebie. Gauche zrozumiał, że może jedynie obejść gniazdo górą. To zapewni mu też przewagę. Ruszył więc ukosem wzwyż, powoli przestawiając stopy wzdłuż krawędzi wystających ścian. Po kilkunastu metrach wspinaczki znalazł się prawie dokładnie nad miejscem, skąd dochodziły piski. Było to stare, zniszczone gniazdo dużego ptaka, w którym kręciły się nieporadnie małe kotki. Wydawały się może nieco większe niż te, które Gauche znał z ludzkich siedzib, miały ognistorudą sierść i puszyste ogony. Chłopiec ucieszył się i odetchnął z ulgą. Zaraz pomyślał o Weronice – jakby się ucieszyła, widząc takiego małego kotka. Podjął decyzję. Obraz siebie samego, ofiarowującego Weronice zwierzątko, jej uśmiech, jej wzrok, ten obraz rozkwitł w wyobraźni chłopca i na chwilę go oślepił. Gauche zaczął zsuwać się do gniazda, raniąc sobie ręce o skałę. Kiedy był tuż, tuż, zamarł wisząc na skale z ręką uniesioną nad gniazdem. Rude koty miały na płaskim czole nieruchomy, błyszczący klejnot: jeszcze jedno oko. Gauche zamrugał powiekami, nie mogąc uwierzyć w to, co widzi. Wrażenie, że jest obserwowany przez ten nieruchomy, pozbawiony powiek wybryk natury, sprawiło, iż zaczął drżeć. Spojrzał przelotnie w dół i skoczył w kamienisty potok. Nie czuł bólu potłuczonych kolan, chłodu wody, kamieni. Posapując z przerażenia, piął się do góry, do obozu, do swoich mułów, psa, Weroniki i Markiza.

– Co ci jest, co się stało? – tuliła go Weronika.

Wyrwał jej się i chwycił Markiza za połę zielonego surduta.

– On coś znalazł! – krzyknął Markiz i pobiegł za Gauche’em w stronę potoku. Obeszli teraz gniazdo dookoła i patrzyli na nie z góry. Koty podniosły na nich swoje niesamowite pyski.

– To znak, że Księga jest już blisko.

Szli teraz rozległym płaskowyżem, który niespodziewanie rozpostarł się przed nimi, równy jak stół. Nie było go na mapie de Chevillon’a i Markiz rozglądał się niespokojnie. Patrzył na słońce, badał kierunek wiatru i odchodził gdzieś na bok, często znikając z oczu Weronice i Gauche’owi.

Już trzeci dzień nie spotkali żywej duszy. Gdyby błądzili, nie miałby kto wskazać im drogi. Tylko raz dostrzegli maleńką figurkę człowieka, tak daleko, że wyglądał jak mrówka.

Kolejny wieczór spędzili w milczeniu, grzejąc się na zapas przy ognisku i przygotowując sobie ciepłe legowiska do spania. Temperatura spadła tutaj tak bardzo, że nocą ścinała powierzchnię wody w przezroczystą tafelkę. Worki do spania od de Chevillon’a były zbyt ciasne, żeby można w nich było spać wygodnie, ale za to nie pozwalały przymarznąć do ziemi.