Chłopiec wspinał się pod górę dobrą godzinę, zanim znalazł za większymi kamieniami kupki brudnego śniegu, który musiał tu padać kilka dni temu. Zbierał go czerwonymi z zimna rękami, aż uzbierał połowę garnka. Zbiegł ze zbocza do tlącego się ogniska, spodziewając się, że ogień coś zmienił. Ale Markiz wciąż siedział bez ruchu jak posąg wyrzeźbiony z szarego kamienia.
Śnieg długo nie mógł zamienić się w gorącą wodę. Przez ten czas Gauche masował stopy i dłonie Markiza, a kiedy poczuł, że stały się cieplejsze, owinął łydki w jedwabnych pończochach wełnianymi getrami. Markiz nie chciał pić gorących ziół. Gauche musiał je wlewać, kropla po kropli, w jego spierzchnięte usta i dopiero wtedy Markiz się ocknął. Potem był już w stanie sam wziąć kubek do ręki i łapczywie wypił resztę.
Gauche tymczasem zdjął bagaże z muła i nakrył je pledem pozostałym po Weronice. Na brzegach pledu położył spore kamienie. Zabiorą go, kiedy będą wracać. Opatulił głowę i spuchniętą szyję Markiza wełnianymi szalami i podsunął mu mapę. Markiz ruszył niepewnie ręką, jakby chciał ją podnieść do mapy. Ręka opadła bezwładnie. Chłopiec ujął tę zimną, drobną dłoń i położył na białej, rozłożonej karcie. Palce Markiza błądziły po liniach, strzałkach i napisach niepewnie i nieporadnie jak palce dziecka. Gauche wpatrywał się w usta swojego pana, czekając na znak. Ale nie doczekał się. Złożył tedy mapę i wsunął ją Markizowi za surdut, tam gdzie zawsze spoczywała, potem posadził Markiza na muła i po prostu ruszyli dalej. W przeciwną stronę do tej, z której przyszli.
Płaskowyż już się skończył i posuwali się wąską, prowadzącą łagodnie w dół ścieżką. Z prawej strony mieli pionową ścianę litej skały, z lewej ziała przepaść, której dna nie było widać z powodu zielonkawej, ścielącej się na dole mgły. Markiz chwiał się niebezpiecznie na mule i Gauche drżał na myśl o tym, co by się stało, gdyby nagle stracił równowagę. Po dwóch godzinach powolnego, ostrożnego marszu pionowa skała skończyła się łagodnie i znaleźli się na odsłoniętym cyplu, skąd nie można już było iść dalej. Można było tylko zejść w dół stromymi, wykutymi w skale schodami. Rozciągał się stąd niezwykły widok: to, co z boku wydawało się przedtem wąskim kanionem, zamieniło się teraz w dolinę spowitą mgłą. Po drugiej stronie wisiało wielkie, szykujące się już do zachodu słońce, które oświetlało zamykające dolinę góry. Gauche zatrzymał się niezdecydowany, ale widząc nagłe ożywienie Markiza, zrozumiał, że dotarli na miejsce.
Mimo podniecenia Markiz był tak słaby, że nie mógł o własnych siłach zsiąść z muła. Postawiony na nogi przez Gauche’a, zachwiał się i upadł na kolana. Gauche podparł go torbami, przykrył i zakrzątnął się przy zwierzęciu.
– Patrz – usłyszał nagle chrapliwy szept Markiza.
Gauche odwrócił się i patrzył, urzeczony rozległym widokiem doliny oświetlonej teraz czerwono przez słońce. Zielona mgła powoli zaczęła się rozwiewać. Wyglądało to tak, jakby specjalnie dla nich jakaś potężna ręka uruchomiła kołowrót wielkiej zielono-czerwonej kurtyny, żeby mogli wreszcie zobaczyć pierwszy akt. Powietrze drżało czerwienią, oczyszczając się z oparów. Ujrzeli pełną soczystych kolorów niedużą dolinę wśród gór. Pośrodku stały ruiny sporego budynku. Naokoło niego, kręgiem, pobudowano małe domki, niegdyś z pewnością białe i przytulne, teraz ziejące pustymi dziurami po oknach i drzwiach. Niektóre miały zapadnięte dachy. Środkowy, największy budynek wyglądał na kościół. Jedyna wieża, uwieńczona krzyżem, jakimś cudem oparła się górskim wiatrom i zniszczeniu. Najbardziej jednak zdumiało ich, że tam, na dole, panowała wiosna. Owocowe z pewnością drzewa obsypane były białymi i różowymi kwiatami, jak w kwietniu. Mury porastał ciemnozielony bluszcz i jasnozielona winorośl. Wielkie liście łopianów pokrywały wyłożone kamieniami ścieżki.
Markiz patrzył na to wszystko rozgorączkowanymi, zachwyconymi oczami. Zaczął drżeć i szczękać zębami. Próbował oprzeć się na rękach i podciągnąć, ale opadł ze stęknięciem na torby.
– Gauche – wyszeptał z wysiłkiem – ty tam pójdziesz. Weźmiesz pudło na Księgę… i przyniesiesz ją tutaj…
Gauche zawahał się. Bał się zostawić tutaj Markiza samego, ale ciągnęło go w dół do tego zielonego świata. Pokręcił przecząco głową i wziął Markiza za rękę. Markiz przymknął oczy.
– Idź, proszę, idź tam. Wiesz, jak wygląda Księga? Duża książka, tak musi wyglądać. Idź tam. Teraz.
Gauche rozglądał się wokoło, spodziewając się jakiejś nieokreślonej wskazówki. Zimne palce Markiza zacisnęły się na jego ręce.
– No idź!
Gauche wstał i niepewnie zbliżył się do schodów. Ostrożnie postawił nogę na pierwszym stopniu. Odwrócił się i zobaczył wpatrzone w siebie brązowe, załzawione oczy Markiza. Gwizdnął na psa i zaczął zbiegać po stromych nierównych schodkach.
Markiz odetchnął z ulgą. Opadł na torby i spokojnie patrzył na zniżające się powoli słońce i zieloną dolinę. Czerwień i zieleń zmywały z jego oczu zmęczenie, ale jego wzrok był i tak zbyt słaby, żeby mógł dojrzeć szczegóły. Markiz widział niebo i ziemię spięte gasnącą broszą słońca, widział powolny ruch kolorów przechodzących z intensywności w uspokojenie pasteli. Nie zdziwiła go cisza, jaka nagle zapadła po odejściu Gauche’a. Wiatr mógł ustać przed wieczorem. Oczekiwanie zawsze jest ciszą.
Wiedział, że jest chory. Była to z pewnością ta sama choroba, która zabiła Weronikę, ale nie przejmował się tym. Nic nie może być silniejsze niż Księga. Z trudem poprawił się na torbach, żeby móc bez wysiłku oglądać dolinę. Wyobrażał sobie Gauche’a biegnącego przez gąszcz zielonych roślin i żółtego psa przeskakującego susami kamienie. Ale ten żywy, kojący obraz nagle spowolniał, Gauche teraz bardziej płynął, niż biegł, zieleń wymieszała się z czerwienią, tworząc pęczniejące szarością cienie. Markiz usnął na chwilę albo wydawało mu się, że usnął, bo kiedy otworzył oczy, wszystko było inne. Nie siedział już na skalnym cypelku nad zieloną doliną. Zdał sobie sprawę, że znajduje się na ogromnej, rozległej przestrzeni, która lekko się wygina, tworząc pośrodku długie i regularne zagłębienie, niby otwarta książka. I wszystko, co do tej pory znał, było teraz pojedynczymi literami, i on sam był jedną maleńką literą, która buduje wyraz, a potem całe zdanie i cały akapit. Każda rzecz miała tutaj swój znak – jak pojedynczy głos w nieskończonym chórze głosów. Był jedną literą, nieważne jaką, to go nie obchodziło, jego radość płynęła z tego, że ma znaczenie, że bez niego wyraz, który tworzył wraz z innymi znakami, byłby okaleczony. Może był przecinkiem, banalną kropką, która kończy nieodwołalnie zdanie, może zamkniętym w sobie „o” albo sięgającym głębi igrekiem, a może po prostu tylko pustą przestrzenią między wyrazami, bez której ich znaczenia zlałyby się lub przemieszały. Patrzył ze spokojem na prosty, wyraźny horyzont tworzony przez krawędź białej, ogromnej karty, na tysiące znaków ustawionych w równe szeregi, ciągnące się w nieskończoność. Zastanowił się wtedy, dla kogo otwarta jest ta książka, czemu ma służyć. Podniósł wzrok i zobaczył, że niebo jest miliony razy większe niż ona i dlatego po wielekroć zawiera ją w sobie. Księga była otwarta dla nieba.
Powoli przestawał czuć ból i miał wrażenie, że już mógłby wstać i pójść – tak był lekki. Kiedy jednak spróbował, okazało się, że lekkość tkwi w nim w środku, jak kula dmuchawca, i nie ma związku z ciałem. Wtedy zdał sobie sprawę, że umiera. Zdziwił się, bo nie sądził, że umieranie może być tak soczyste, tak jasne i tak pełne ruchu. Powietrze, którym coraz słabiej oddychał, wibrowało i drżało, napełniając po raz ostatni jego płuca.