Markiz i pan de Berle zwrócili uwagę na siedzącą w otwartym, lekkim powozie kobietę. Ukłonili jej się dyskretnie, idąc do oberży, gdzie mieli się spotkać z kawalerem d’Albi. Markizowi na kilka chwil dłużej pozostał na powierzchni siatkówki obraz bogaty w niezwykłe barwy: kobieta o brązowych włosach wymykających się spod strojnie przybranego kapelusza koloru miodu, siedząca w czekoladowej sukni w ciemnozielonym cieniu kasztana. Mógłby to być obraz, który wiesza się na ścianie w jadalni albo przy schodach, obraz niewymagający wpatrywania się weń, będący tylko barwnym impulsem, który poprawia nastrój.
Kawalera nie było, co mogło znaczyć, że albo się spóźni, albo wcale nie przyjedzie. Obaj, i Markiz, i de Berle, pomyśleli o tej drugiej możliwości, zaraz gdy tylko spostrzegli samotną kobietę w powozie, puste podwórko i leniwie opartego o balustradkę ganku oberżystę. Była to jednak tylko myśl, której nie da się odróżnić od obawy i która przemyka przez głowę i ginie w natłoku innych wrażeń. Potem, po dwóch kwadransach czekania, Markiz przypomniał sobie ową pierwszą myśl, że kawaler już się nie zjawi, że w perfekcyjnie przez niego zaplanowanym ciągu zdarzeń, ukażą się rysy tego nieprzewidywalnego, które zawsze wiązało się z osobą kawalera.
Pan de Berle dość jawnie jął manifestować złość. Nigdy nie mógł zrozumieć sposobu życia czy może rodzaju energii, która towarzyszyła d’Albiemu od zawsze i wybuchała naokoło szalonymi fajerwerkami Godzinne już spóźnienie kawalera dawało się wytłumaczyć tylko powodzią, pożarem albo huraganem. Dzień jednakże był piękny. Ciepły podmuch wiatru przyniósł zapach gotowanego jedzenia i mężczyźni poczuli się głodni. Usiedli przy stole na ganku, tak żeby przed sobą mieć widok na drogę z Paryża. Był niewielki ruch: jakiś sunący powoli chłopski wóz, grupa robotników sezonowych, stara kulejąca kobieta z koszem na plecach. Niebo nad Paryżem miało bladoniebieski kolor przeszłości. Markiz czuł, że cokolwiek by się stało, nie można już tam wrócić. Podróż się zaczęła i teraz liczy się tylko cel. Nie były ważne plany, oczekiwania i ludzie, którzy je tworzyli. W pewnym sensie nieważne było nawet, że w ogóle k t o k o l w i e k jechał. Podróż istniała już w umyśle Markiza i dlatego trwała. A zatem Markiz nie niepokoił się tak bardzo jak de Berle. Wyobrażał sobie, że po prostu zjedzą spóźnione śniadanie i ruszą dalej, nie przejmując się zbytnio nieobecnością kawalera. W tym duchu rozmawiał podczas posiłku z panem de Berle, ale ten, z zasady przeciwny rzeczom, które wykraczają poza przyjęty plan, chciał wracać. De Berle argumentował tę decyzję w sposób dla siebie dość charakterystyczny: że może to być ostrzeżenie, znak, przestroga. Markiz popatrzył na niego przeciągle, gdy jednak za chwilę okazało się, że ich stangret słania się na nogach i wymiotuje, zaniepokoił się. De Berle, grzebiąc w torbach w poszukiwaniu mięty i proszku węglowego, nabrał pewności, że oto otrzymali drugie ostrzeżenie. Można by przecież zawrócić do Paryża, dowiedzieć się, co się stało z kawalerem, nająć nowego woźnicę i jechać jutro, pojutrze, wtedy, kiedy zacznie działać nowy p l a n.
Markiz słuchał pana de Berle nieuważnie, bo przyglądał się teraz kobiecie, która właśnie wysiadła z powozu i poprosiła oberżystę o kubek wody. Wachlowała się nerwowo i miała wypieki na twarzy. Markiza urzekła pewna płochliwość jej ruchów i zarazem konkretność ciała, które wydobyte teraz z cienia przez ostre promienie słońca, wydawało się większe i mocniejsze. Patrzyła co chwila na drogę do Paryża i Markiz miał wrażenie, że dostrzega w jej oczach narastającą panikę. Nie było to tak zupełnie zwyczajne. Młoda, dobrze ubrana kobieta, paryżanka („Dlaczego jej nie znam?” – pomyślał Markiz), samotnie wyczekująca kogoś na przedmieściu… Dopiero teraz, doznawszy jakiegoś nieskończenie krótkiego olśnienia, połączył te wszystkie fakty w jedno i zrozumiał, że ma przed sobą słynną kochankę kawalera, o której ten opowiadał wszem i wobec, prosząc o szczególną dyskrecję. Miał się podobno z nią żenić, co wszyscy jego przyjaciele uznali za kolejne posunięcie w nie kończącej się grze z ojcem. Markiz poczuł nagły przypływ sympatii dla przybyłej. Pocierał dłonią srebrną gałkę swojej laski, wahając się, czy nie podejść do kobiety i nie zacząć rozmowy. Ona spostrzegła, że na nią patrzy, i ich spojrzenia spotkały się na chwilę. Markiz uśmiechnął się i skłonił lekko. Speszona, odwzajemniła ukłon skinieniem głowy i, patrząc w ziemię, wróciła do powozu.
Przez długi czas nic się nie działo. Upał rósł z minuty na minutę i wydawało się, że nic nie jest w stanie zburzyć panującego bezruchu. Po jakimś czasie na podwórku oberży „Pod Cesarzem” pojawił się jeździec. Przygalopował z Paryża na zziajanym koniu tak szybko, że zauważyli go dopiero, kiedy mijał bramę. Podjechał prosto do powozu Weroniki, żeby podać jej list. Był to spocony chłopiec w mundurze; z pewnością nie miał jeszcze dwudziestu lat. Nie czekając, aż Weronika skończy czytać, podszedł do Markiza i de Berle’a, podając im kartkę od kawalera, i powiedział, że d’Albi rano się pojedynkował i został przyłapany na gorącym uczynku. Markiz wiedział, że Król Słońce karze pojedynkowanie się wśród szlachty z całą surowością i nie dba o to, jak wysoko postawieni są ludzie załatwiający w ten sposób swoje honorowe sprawy. Kompromitujący proces, skandal, nawet banicja. Dlatego Markiz zrozumiał natychmiast, że kawaler d’Albi nie zjawi się ani dziś, ani w ciągu najbliższych dni. Kawaler liczył jednak, jak pisał, na wyjątkowe szczęście i na skuteczność interwencji swojego ojca. Prosił o zaopiekowanie się „panną Weroniką” i poczekanie na niego w Chateauroux u Chevillon’a, gdzie i tak planowano dłuższy postój. Był pewny, że pojawi się tam przed dziesiątym września. Co pisał kawaler w liście do Weroniki, Markiz nie wiedział. Siedziała nieruchomo z twarzą ukrytą w dłoniach.