– Wracamy – powiedział spokojnie de Berle.
To dziwne, ale Markiz wbrew własnemu rozsądkowi wierzył, że d’Albiemu się uda. Bywało tak już wielokrotnie, ponieważ d’Albi był urodzony pod szczęśliwą gwiazdą. Bóg kochał kawalera i okazywał mu to. Tworzył wokół niego rodzaj bezpiecznej bańki i sprawiał, że wszelkie kłopoty i przeciwności losu ledwie go muskały. Kawaler miał szczęście w kartach i u kobiet, wygrywał zakłady i w jakiś niewytłumaczalny sposób unikał popadnięcia w długi. Dlaczego teraz miałoby być inaczej? Markiz musiał jeszcze przekonać o tym de Berle’a, traktując całą sprawę z kawalerem jako drobny, nieistotny szczegół, lekką modyfikację planu. Pojadą tylko do Chateauroux, nigdzie dalej. Jeżeli kawaler się nie zjawi, wrócą. Tę kobietę zabiorą ze sobą jedynie ze względu na prośbę kawalera, uważając ją bardziej za bagaż niż za żywą osobę. Przecież to nie jest dama. A zresztą Chevillon na nich czeka!
De Berle zgodził się w końcu. Czy nie tak zaczyna się większość podróży? Że już kupione bilety, spakowane rzeczy, wysłane telegramy? Gdyby wiedział o tym pojedynku wcześniej, wtedy gdy wstawał z łóżka, zostawiając w nim swoją ciężarną żonę, albo gdy całował śpiące dzieci, nigdy nie wyszedłby z domu. Może rzeczywiście, zgodnie ze słowami Markiza, wszystko dzieje się tak, jak ma się dziać? Ale czy wtedy mamy na cokolwiek jakiś wpływ? – pomyślał de Berle z lękiem.
Zgodziła się też Weronika. Zgodziła się z rozpaczy i rozczarowania, które odebrały jej zdolność jakiejkolwiek decyzji. Ten uprzejmy mężczyzna w zielonym surducie ujął ją ciepłym zainteresowaniem, brakiem pytań i zasugerowaną obietnicą opieki. A przede wszystkim był przyjacielem jej ukochanego kawalera, co dawało mu nad nią swego rodzaju władzę.
Kiedy przyniesiono oba kufry, Weronika odprawiła swój powóz z powrotem do Paryża. Spojrzała jeszcze raz w stronę miasta i upewniła się, że robi dobrze. Nie mogła już do niego wrócić, nawet jeżeli wciąż jeszcze pozostawał tam jej kochanek. Powrót oznaczałby przebudzenie się ze snu w rzeczywistości pustej i strasznej.
Był jeszcze problem stangreta. Ten, z którym przyjechali, był najwyraźniej chory; zdecydowano się powozem Weroniki odesłać go do domu. Wprawdzie Markiz chciał powozić sam, ale za to pan de Berle nie chciał za nic w świecie zostać w powozie tylko z „tą kobietą”. Zastanawiali się, co począć, i wtedy oberżysta zaproponował im długowłosego chłopca, któremu wcześniej przyglądała się Weronika. Zachwalał jego świetną znajomość koni i małe wymagania. Kiedy Markiz zapytał go o imię, a chłopiec nie odpowiedział, oberżysta dodał spiesznie, że chłopiec jest niemową. Ale po co woźnica ma mówić? Można traktować to nawet jako zaletę: nie będzie mógł powtórzyć nic z tego, co usłyszy czy zobaczy, pomyślał Markiz. Chłopiec przenosił przejęty wzrok z twarzy na twarz, chcąc nadążyć za rozmową. Nie bardzo rozumiał, dokąd i po co ma jechać. Wiedział tylko, że każą mu się zająć końmi, a nagrodą będzie wyjazd z tego miejsca, gdzie utknął w swoich wędrówkach. Podobały mu się konie i elegancka pani. Podobał mu się także widok z kozła – o wiele rozleglejszy niż z ziemi. W końcu Markiz klepnął go z sympatią w ramię i kazał biec po rzeczy.
– Należy się osiem sous – przypomniał oberżysta. – A na chłopaka wołamy Gauche.
Czterokonny, czarny powóz ruszył na południe, wzbijając w gorące powietrze tumany kurzu. Chłopiec na koźle zdjął kubrak i wystawił do słońca chudą pierś. Za powozem, żółty jak kurz na drodze, biegł jego pies.
5
Każda podróż zaczyna się od stanu, który można by określić jako zachłyśnięcie się przestrzenią. Ciało ledwie zauważalnie drży z podniecenia, w głowie się kręci od mijanych krajobrazów. Dopiero po dłuższej chwili człowiek wyrwany dobrowolnie lub siłą okoliczności z miejsca, w którym żył, wraca do tego, co zostawił za sobą. Ludzie identyfikują się z miejscem, gdzie zapuszczają korzenie, jakby życie bez tego wrastania w ziemię było tylko namiastką, czymś bez znaczenia. Jednakże wraz z pozostawianiem za sobą mijanych kamieni milowych przeszłość, zmaterializowana w konkretne miejsca, blednie i coraz częściej zamazywana bywa tym, co rozpościera się przed oczami. Droga z koleinami wyżłobionymi kołami wozów, przydrożne studnie, obcy ludzie, kapliczki świętych ustawione na rozstajach, wsie widziane z oddali, ogromna przestrzeń rozpięta na trzech wymiarach ziemi, horyzontu i nieba.
Na początku podróży nie tyle ważny jest cel, co samo przesuwanie się w przestrzeni i czasie. Myśl ma wtedy tyle miejsca, że może leniwie płynąć, a wzrok prostuje się na rozległym krajobrazie niczym płatki rozkwitającego maku. Krawędzie niepokojów i lęków stają się jakby łagodniejsze, jakby umowne. Świat widziany z poruszającego się punktu wygląda na bardziej harmonijny i ostateczny w swym kształcie.
A jednak podróżowanie jest najgłębszym doświadczeniem przemijalności i zmiany oraz nieprzywiązywania się do szczegółu. To właśnie cecha, szczegół, jest sednem bezruchu, bo istota rzeczy ciągle się zmienia. Sytuacje z przeszłości, oglądane oczami podróżnego, często odkrywają nowe znaczenia. Podróżujący ludzie stają się mądrzejsi nie tylko dlatego, że wciąż doświadczają nowych widoków i zdarzeń, ale przez to, że sami dla siebie stają się mijanym pejzażem, na który można popatrzeć z kojącego dystansu. Dostrzega się wtedy więcej niż szczegóły. Ich układ nie wydaje się już ostateczny i jednoznaczny. Zmienia się w zależności od punktu widzenia.
Jazda czarnym, zakrytym powozem w czasie upału może także stać się piekłem. Gorąco zawisa nieruchomo i pokrywa odsłoniętą skórę rąk i twarzy warstewką śliskiego potu. Małe okienka powozu i niewielka prędkość na wyboistej drodze nie dają upragnionego przewiewu.
Rozmowa nie kleiła się pewnie z powodu duchoty i upału. Obaj mężczyźni przyglądali się Weronice ukradkiem. Byliby pewnie zdjęli ze spoconych głów peruki, gdyby nie ta kobieta, podrzucona im przez zbieg okoliczności.
Weronice nie przeszkadzało, że jest obserwowana. Była przyzwyczajona do takich spojrzeń. Patrzyła przez okno, gorączkowo rozmyślając o kochanku. Myśli powtarzały się, wracały te same wspomnienia, aż w końcu rozmyły się w nieostry strumień obrazów i Weronika usnęła. Po drugiej stronie obrazy stały się chaotyczne i męczące.
Śniła, że zapomniała imienia jakiejś niezwykle dla siebie ważnej osoby. Ta osoba stała gdzieś blisko, za drzwiami, za ścianą, w oczekiwaniu aż wypowiedziane imię pozwoli jej wejść i zostać. Weronika z trudem przypominała sobie imiona wszystkich znanych jej mężczyzn, lecz żadne z nich nie było właśnie tym. Imię ojca, brata, znajomego z ulicy, pierwszego kochanka, imiona dziesiątków przyjaciół. Szukała chociażby pierwszej litery, chciała je z czymś skojarzyć, ale jej pamięć zacięła się jak klucz w zardzewiałym zamku. Czas płynął i pogarszał sytuację. Nie mogła nic zrobić.
Wydawało jej się, że koszmar trwa długo, ale kiedy oprzytomniała, stwierdziła, że sen trwał zaledwie kilka minut. Zaraz rozmył się i wsiąkł gdzieś pod powieki. Gdyby ją teraz zapytano, co jej się śniło, nie potrafiłaby odpowiedzieć.