Tymczasem za oknem skończyło się wszystko, co mogło przypominać Paryż. Zaraz za rogatkami stolicy zaczynała się prowincja i wszystko zdawało się mniejsze, gorsze, bardziej zaniedbane. Zaraz też zmienił się język. Spotkany podczas kilkuminutowego postoju chłop mówił jakimś śmiesznym, zniekształconym dialektem. Francuski obowiązywał tylko w Paryżu.
Postanowiono nie zatrzymywać się po drodze na dłużej i jechać prosto do Angerville. Powóz przystanął jeszcze tylko raz i chłopiec-woźnica wziął na kozioł zmęczonego psa.
– Co sądzicie o tym chłopcu? – zapytał Markiz, kiedy ruszyli dalej.
– Nie wygląda na szczególnie rozgarniętego – odpowiedział de Berle.
– Trzeba koniecznie wynająć woźnicę w Angerville – postanowił Markiz.
Markiz czuł się odpowiedzialny za tę wyprawę. Przygotował się do niej dużo wcześniej, wiedząc, że nie może liczyć w sprawach organizacyjnych ani na pozbawionego wyobraźni de Berle’a, ani na nieprzewidywalnego w swych poczynaniach kawalera (czy nie miał racji?), ani też na zniedołężniałego Chevillon’a. Z radością zresztą wziął na siebie ten obowiązek. Lubił robić zarówno konkretne rzeczy, jak i układać plany, które potem z nieugięta konsekwencją realizował punkt po punkcie. Teraz jednak był zbity z tropu. Od początku nic nie układało się tak, jak powinno. Pojedynek kawalera, nieoczekiwany prezent w postaci jego utrzymanki. Potem woźnica, który nagle ciężko się rozchorowuje, i w jego zastępstwie nierozgarnięty chłopiec-niemowa. Markiz jednak nie byłby tym, kim się stał, gdyby oprócz umiejętności planowania zdarzeń i układania ich w konsekwentne, logiczne ciągi, nie posiadał plastycznego zmysłu podporządkowywania się zdarzeniom, które planował ktoś potężniejszy od niego.
– Jeżeli coś się wydarza samo z siebie, z przypadku, to jest to wyraz boskiej woli – powiedział półgłosem do de Berle’a, ale de Berle był innego zdania.
– Można na to patrzeć jak na ostrzeżenie. Każda zmiana planów już na początku jest właśnie najniebezpieczniejsza. To tak jak w geometrii – odchylenie od prostej, niewielkie na początku, później staje się już nie do naprawienia.
De Berle’a opadły złe przeczucia. Myślał o twardym, gładkim i już naprawdę dużym brzuchu żony, i o tym, że tym razem mogą być jakieś komplikacje. Myślał o pozostawionych interesach. Myślał o znakach, które zawsze dawał mu Bóg i które, jak mu się wydawało, nauczył się rozpoznawać. Był na siebie zły, że myśli w ten sposób, bo jeszcze nie przyznał się sam przed sobą, że nie chce jechać dalej, że od początku uważał ten pomysł za szalony. Czy nie wystarczy, że finansuje tę wyprawę? Teraz szukał pretekstów, by wytłumaczyć się przed sobą z nagłego odpływu entuzjazmu.
Przypomniał sobie swoje dzieci: gromadka istnień, w których mieszały się cechy jego samego i jego żony. A teraz urodzi się jeszcze jedno. Jakie? Słońce i Wenus będzie miało w znaku Panny. To dobry znak, pracowity i konkretny. Jeżeli przyjdzie na świat chłopiec, można liczyć na pomoc w interesach. Jeżeli dziewczynka, zostanie w przyszłości świetną panią domu. Skromną, pracowitą, może trochę przyziemną, ale kobiecie nie jest potrzebne bujanie w obłokach. Gdyby tak spłodzić tyle dzieci, myślał, żeby każde z nich miało Słońce w innym znaku, wtedy w domu byłby cały Zodiak. Można by badać różne między nimi zależności i stanowiłoby to z pewnością doskonały materiał do doświadczeń. Siedzieć w chłodnej bibliotece, pić sok z pomarańczy, zapisywać w porubrykowanych księgach swoje obserwacje. De Berle znalazł się myślami w domu i krążył teraz po jego pomieszczeniach, czując prawdziwy wstręt do trzęsącej się w upale karety.
– Czy nie uważasz, że za dużo nieprzewidywalnego, jak na początek? – zapytał Markiza szeptem, bo siedząca przy nim „ta kobieta” (tak o niej myślał) znów zasypiała.
– Moglibyśmy zostać w Paryżu… poczekać…
Markiz uśmiechnął się i rozparł wygodnie na siedzeniu. Ruchem głowy wskazał słońce, które niby złoty pająk zaczynało powoli opuszczać się ku horyzontowi.
– Tak się cieszę, że wreszcie jedziemy – rzekł, jakby w ogóle nie słyszał tego, co powiedział przyjaciel.
Szkoda, że nie wiadomo, w jaki sposób dzieją się rzeczy. Czy wynikają jedna z drugiej według jakichś trudnych do ogarnięcia prawideł? Czy są jak mniejsze pudełka, które wyjmuje się z większych, a te z jeszcze większych? Czy rządzą nimi siły zależne tylko od boskiej, nieprzewidywalnej dla człowieka woli? A może nie ma między nimi związku, może dzieją się, jak chcą, przypadkowo i chaotycznie, przecząc same sobie i łudząc ludzi swą pozorną logiką?
Tylko dzieci, głupcy i czarodzieje wiedzą, jak jest naprawdę. Czują, że Bóg ma niewiele wspólnego ze światem, a jedyne, co w tym świecie bezpośrednio pochodzi od Boga – to sens istnienia każdej rzeczy i marzenie, jakie łączy łańcuchy zdarzeń. Każda rzecz, każde zjawisko ma swoje znaczenie, które jest jakby istotą tej rzeczy. Kiedy coś się wydarza, wypływa zawsze z czegoś, co ma podobne znaczenie. Przypomina to grę w domino. Do kostki z jednym oczkiem przypasowuje się także kostkę z jednym oczkiem, która ma na drugiej połowie inną liczbę oczek. I do tej liczby trzeba dobrać następną kostkę z taką samą wartością. I znowu jest kostka, a po niej przychodzi następna. Rzeczywistość została skonstruowana na zasadzie domina. Chodzi tylko o to, żeby poznać liczby oczek na kostkach, poznać znaczenie wydarzeń. W tym znaczeniu zawarta jest Moc.
Markiz sądził, że sposobem na poznanie znaczenia jest Magia i Wtajemniczenie. Był blisko. Weronika sądziła, że znaczeniami, które nadają wszystkiemu sens, są Miłość i Sny. Była blisko. Gauche wierzył w Słowo, którego nigdy nie udało mu się wypowiedzieć, i też był blisko. De Berle zaś przeczuwał, że znaczenie zawiera się w samej istocie rzeczy, że rzeczy znaczą dokładnie to, czym są. Niezbyt to skomplikowana filozofia, ale i on był blisko.
6
Późnym wieczorem dojechali do Angerville i w pierwszej lepszej oberży zatrzymali się na nocleg. Kolacja nie była wystawna, a oni, zmęczeni upałem, nie byli głodni. Zimne pieczyste, chleb i ser z miejscowej serowarni. Podano też smaczny cienkusz, którego Weronika wypiła zbyt dużo. Może chciała mieć powód, żeby iść spać.
Markiz i pan de Berle wreszcie mieli okazję porozmawiać bez świadków. Znużony podróżą de Berle cichym głosem przekonywał Markiza, że należy wrócić.
– Ewentualnie – mówił – można pojechać do Chateauroux i, czekając na d’Albiego, chociaż wątpię, czy on się w ogóle zjawi, ustalić z Chevillonem nowy termin. Na wiosnę.
Markiz uparcie trwał przy swoim.
– Nie może być tak, żeby drobne zdarzenie zepsuło obmyślane cały rok plany. Jeżeli teraz wrócimy do Paryża, cała wyprawa odwlecze się znowu na czas nieokreślony.
– Moim zdaniem, trzeba się porozumieć z Bractwem – powiedział de Berle.
– Nie możemy sami podejmować decyzji. Nie wiem też, czy obecność tej kobiety… Czym się w ogóle kierowałeś, wyrażając zgodę na jej towarzystwo? Czasami myślę, że jesteś tak samo nieobliczalny jak d’Albi.
Markiz wzruszył ramionami.
– To biedna, samotna kobieta.
– Dziwka.
– Ale wyjątkowo piękna.
Podnieśli obaj głowy, bo drzwi do oberży otworzyły się i wszedł do środka wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna w cudzoziemskim stroju.
– Hej, oberżysto, nocleg dla samotnego podróżnego! – zawołał z obcym akcentem.
Markiz i pan de Berle wrócili do rozmowy. Tymczasem oberżysta zaczął dość obcesowo tłumaczyć nieznajomemu, że nie ma już wolnych miejsc. Radził mu pójść o trzy ulice dalej, gdzie jest inna gospoda. Mężczyzna zachowywał się tak, jakby nie rozumiał, i wyglądało na to, że nie ma zamiaru się stąd ruszyć. Obaj mówili podniesionymi głosami.