Выбрать главу

– Dobrze powiedziane – zakończył Burling.

Prawdziwy cel podróży Markiza i de Berle’a miał pozostać tajemnicą dla Weroniki i Anglika, toteż obaj zgrabnie omijali ten temat, a kiedy Burling zapytał ich o to wprost, wymyślili na poczekaniu wersję o bliżej nieokreślonej misji handlowej. Burling przyjął to wyjaśnienie i nie dopytywał się więcej. Natomiast Weronika łudziła się nadal. Wiedziała, że misja handlowa to kłamstwo, bo przecież w tym wszystkim chodziło o jedno – o jej ślub z kawalerem w romantycznej scenerii Pirenejów.

Markiz i de Berle wydawali jej się trochę dziwni. Nie byli to mężczyźni, jakich znała. Nie uwodzili jej, nie traktowali nawet jak kobietę. Trzymali się wyraźnie na dystans, a ich zachowanie wobec niej było pełne grzecznej wyższości. Nie bardzo wiedziała, czego od niej oczekują, jaka ma być.

Czasem patrzyła na nich jak na potencjalnych kochanków. De Berle był niewątpliwie przystojniejszy, ale nie czuło się w nim tych soków, które nasycają życie tak, że toczy się gładko i naturalnie. Jego męskość była nieco obojnacza. Wycofywał się przy każdym słowie dotyczącym ciała, miłości. Tacy ludzie nie chodzą do domów schadzek, a w dyskusjach chętnie posługują się przykładami Ewy, Pandory i Heleny jako ucieleśnień zamętu i zła. Wierzą tylko w czystość swoich żon i, jeżeli są katolikami, w czystość Matki Boskiej.

Markiz był niepodobny do de Berle’a. On miał w sobie ogień, ale ten ogień płonął na zupełnie innym ołtarzu. Weronika przyglądała się jego drobnym, jakby kobiecym rękom. Wyobraziła sobie, że dotykają piersi kobiety, jakiejś kobiety. Był to obraz statyczny i martwy. Te ręce nie mogły dotykać piersi kobiety. Mogły pocierać srebrną główkę laski, mogły poprawiać perukę, przewracać karty książki, mogły się grzać nad ogniem. Kiedy jednak mimowolnie i przypadkiem wyobraziła sobie, że dotykają jej piersi, zadrżała.

Spojrzenia rzucane w zamkniętym powozie, wzajemne lustrowanie się, obserwowanie kropelki potu, która spływa po czole, były nieodłączną częścią przebywania razem. Wszyscy mieli świadomość, że są na cenzurowanym. A ponieważ ludziom zazwyczaj wydaje się, że są sprytniejsi i bardziej spostrzegawczy niż inni, każde z nich sądziło, że widzi to, czego cała reszta nie zauważa.

Markiz był świadom, że Weronika należy do pięknych kobiet. Jej figura i twarz rzucały się w oczy, zwracały uwagę. Było w niej jednak coś, co burzyło całość i wywoływało wahanie. Szukał tego defektu w rysach twarzy, w gestach, w wyrazie oczu. Patrzył uważnie, jak się porusza, co mówi – i nic nie znajdował. Na pierwszy rzut oka mogłaby się wydawać doskonała, ale nie była. Zaskoczony pojął, że się jej boi. Wolał siedzieć naprzeciwko niej niż obok. Wtedy wydawało mu się, że lepiej kontroluje to nienazwane, co mogłoby mu zagrażać.

Po noclegu w Orleanie ruszyli dalej. Upał wrócił. Na koźle został Gauche, bo Markiz zrezygnował z szukania nowego woźnicy. Wszyscy polubili tego milczącego chłopca o jasnych oczach, który umiał być w taki sposób, jakby go wcale nie było. Zajmował się końmi, czyścił je i karmił, a potem znikał z nimi w stajni, podczas gdy oni do północy dyskutowali z Burlingiem, który nigdy nie wydawał się zmęczony. Rano dyskusja przenosiła się do powozu. Czasem turkot kół na kamienistej drodze i półmrok w powozie sprawiały, że atmosfera tych rozmów, obojętne, jaki był ich temat, stawała się jakby ostateczna. Jeżeli nagle zapadało milczenie, to cisza była piątym rozmówcą.

Trzeciego dnia, gdy wieczorem dojeżdżali do Vierzon, słońce zachodziło w tak niezwykły sposób, że zatrzymali powóz i wyszli popatrzeć na to kilkuminutowe widowisko. Widzieli miasto nieco z góry, rozłożone na równinie niby na wielkiej tacy. Słońce, czerwone i rozedrgane po całym dniu żaru, wisiało nad zachodnią częścią miasta. Wydawało się, że stanęło, że zatrzymało się tam raz na zawsze, żeby z miasta wydobyć jego bajkową umowność. Wieże, kominy, strome dachy były niczym wzór misternej czarnej koronki, w którą stroi się świat przed nocą. Codzienne misterium wieczoru. Widać było, jak w stronę otwartych jeszcze bram ciągną drobne ludzkie figurki: konno, pieszo, wozami, karetami. Dzieci wracają z zabaw nad stawem. Wszyscy boją się spotkania z nocą. Delikatne czerwone poblaski, jakie rzuca na ziemię zachodzące słońce, są przeczuciem tego, co towarzyszy nocy: strachu krwi, bezszelestnych kroków śmierci, koszmarów sennych i czegoś, co – jako że bezimienne – jest jeszcze straszniejsze.

Stojąc na wzniesieniu, przed zanurzeniem się w dolinę, byli świadkami milczącej wojny – zmagania się dwóch najpotężniejszych sił. Nadciągającej ze wschodu, nieodwołalnej ciemności i resztek kapitulującej na zachodzie jasności. Wreszcie słońce zadrżało jeszcze raz i powoli, jakby utrzymując pozory honorowej przegranej, zniknęło za horyzontem.

Weszli do ciemnego wnętrza powozu i chłopiec zaciął konie. Jechali w dół, ku miastu, tęskniąc do jęzorów ognia na kominku.

W Vierzon udało im się znaleźć bardzo przyzwoitą oberżę. Dostali dwa duże pokoje i Weronika mogła się wreszcie porządnie umyć. W pokoju mężczyzn był za to kominek i utykająca żona gospodarza zaraz w nim napaliła. Noce zaczęły się już robić chłodne. Burling zaprosił wszystkich na kieliszek brandy. Rozlewający się wolno po ciele alkohol, ciepło bijące od ognia, czerwony blask na twarzach i tkwiący jeszcze pod powiekami obraz zachodzącego słońca nastroiły towarzystwo bardzo refleksyjnie. Nawet Burling dziś milczał.

– Myślałem o tym, że jutro powinniśmy już być w Chateauroux – odezwał się Markiz. – I chyba żal nam będzie rozstać się z panem, monsieur Burling. Pan de Chevillon, u którego zamierzamy się zatrzymać, jest naszym dobrym przyjacielem i z pewnością byłby uradowany, gdyby mógł pana gościć razem z nami. Dlatego chciałbym pana zaprosić w jego imieniu. Potem będziemy mogli znowu ruszyć dalej razem i rozstaniemy się tam, skąd będzie miał pan najbliżej do pańskiej Tuluzy.

Burling był wyraźnie ucieszony zaproszeniem.

– Wydaje mi się, że gdzieś już słyszałem to nazwisko… Chevillon… – powiedział.

– Czy to nie z jego osobą wiązano tę ponurą aferę na dworze dwa lata temu, gdy mnóstwo osobistości wmieszanych było w jakieś próby otrucia króla czy czary?

Pan de Berle ożywił się, słysząc słowa Burling’a.

– Tak, chciano zrobić z niego kozła ofiarnego, ale pan de Chevillon umie się bronić. To była sprawa sekty wyznawców szatana i sił nieczystych, tak to się przynajmniej oficjalnie mówi. Pan de Chevillon został posądzony o kontakty z tymi ludźmi. Postarali się o to jego przeciwnicy polityczni, ale nic mu nie mogli udowodnić. Zapewniam pana, iż każdy, kto go zna, wie, że to bzdura.

– Co za zabobony! – jęknął Burling.

– Nie sądzę – mówił dalej de Berle. – Zło jest tak samo konkretne, jak dobro, ale to inna sprawa. Umiejętności pana de Chevillon są wielkie. To nieprzeciętny człowiek i dlatego może niektórym przeszkadzać. W tamtej sprawie posunięto się bardzo daleko. Wie pan, że spalono wtedy rzekomą trucicielkę, jej kochanka i dwóch księży?

– Tak, tak, słyszałem. Byłem wtedy pierwszy raz we Francji, odwoziłem mojego wychowanka do szkół. Wszyscy wtedy o tym mówili. Dzisiaj uważa się, że były to rozgrywki między kobietami króla – powiedział de Berle. – Tak to się zwykle dzieje, kiedy do spraw poważnych wtrącają się kobiety.