Wyruszyli około południa bez wylewnych pożegnań. De Chevillon nie chciał wyjść przed pałac. Na długą chwilę przytulił Markiza do chudej piersi i pobłogosławił go znakiem krzyża. Widzieli jego drobną postać stojącą w oknie, aż w końcu przesłoniły ją kasztany.
I znowu zaczęła się podróż. Pierwsze podniecenie zmieniającymi się za oknem obrazami powściągali, milcząc cały czas. We wnętrzu powozu wyraźnie brakowało pana de Berle. Na jego miejscu leżały teraz skórzane torby.
Jechali wciąż na południe, w górę rzeki Indre. Im bardziej oddalali się od wpływów stolicy i północy, tym drogi były nędzniejsze, a mijane oberże uboższe. W pewnej wsi, położonej na pojezierzu niedaleko Limoges, musieli się zatrzymać na dwa dni i naprawić złamaną oś. Opuścili to miejsce z ulgą, bo coś gnało ich wciąż do przodu. Nad jeziorami tej jesieni była prawdziwa plaga komarów. Posuwali się wciąż naprzód i mieli wrażenie, że jadą jakby pod prąd. Z południa nieprzerwanie ciągnęły wozy innowierców, a oberże były przepełnione. Zdarzało się im spędzać noce w szopach, w puchowych workach pana de Chevillon.
W okolicach Brive zjechali z głównego traktu i teraz powóz turkotał po kamienistych drogach tak powoli, że szli obok niego, zwłaszcza że pod koniec września lato po raz ostatni rozszalało się upałami.
Burling rano patrzył z nienawiścią człowieka z północy na słońce i mawiał:
– Ecce, nasz wróg już wstał.
Rozpalone powietrze wiązało w bukiety zapachy dojrzewających winnic i przekwitających ziół. Musieli zatrzymywać się w południe w cieniu oliwek. Często stracony w ten sposób czas nadrabiali w nocy.
Jazda w nocy była przyjemniejsza niż w dzień. Miała także posmak niezwykłości. Zamknięci w ciemnej przestrzeni poruszającego się pudła, poznawali jego ruch po zmieniającej się w zależności od nawierzchni muzyce kół. Droga nie kontrolowana wzrokiem stawała się inna, bardziej tajemnicza, bez końca. Nagła zmiana odgłosów, kiedy powóz wjeżdżał na drewniany mostek, wyrywała ich z drzemki czy zamyślenia. Kulili się w sobie lub, wybici ze snu, odruchowo chwytali się ścian. Jakby byli wciśnięci w muszlę, która przemieszcza się po dnie oceanu, popychana morskimi prądami.
Półmrok, kołyszący ruch i monotonny turkot kół stwarzały nastrój do zwierzeń. Były to rozmowy, które łatwo przechodziły w monologi. Zaczynały się od zwykłej wymiany zdań, pytań o coś i niezobowiązujących odpowiedzi, a więc zawsze od powierzchni świata. Potem nieuważne, pojedyncze słowa ściekały niechcący, a może popychane prawem konieczności, w głąb powierzchniowych szczelin, aż do litej skały osobistych historii ludzi. Wtedy jedno niewinne pytanie wyzwalało całe opowieści. Ciemność, świadomość obecności majaczących w niej twarzy dawały komfort mówienia o sobie, a mówienie o sobie dawało komfort poczucia bezpieczeństwa.
Nie ma prawdziwego odsłonięcia się, kiedy odsłania się w nas tylko dorosły. Bycie dorosłym jest zawsze pozostawaniem w masce. Człowiek prawdziwie dojrzały sprowadza się do dziecka, od którego się zaczął. Tylko to dziecko zawiera całą naszą prawdę, bo cała nasza prawda tkwi w samotności, opuszczeniu, straconych złudzeniach, dziecinnym oczekiwaniu uwagi ze strony całego świata. Tutaj zaczyna się mędrzec, wielki polityk, zwykły człowiek, każdy. To, co później robi się w życiu, jest ciągłym prowadzeniem dialogu ze sobą jako dzieckiem.
Weronika w nowy sposób zobaczyła Markiza, kiedy ten, jeszcze w Chateauroux, wspiął się w czasie jakiejś rozmowy lekko na palce, żeby się przejrzeć w lustrze. Zrobił to pewnie mimowolnie, a jednak było w tym ukradkowym sprawdzeniu własnej twarzy w zimnej tafli lustra coś z bezbronności dziecka, które wciąż potrzebuje potwierdzenia, że jest. Weronika ujrzała wtedy Markiza bez tej zewnętrznej pewności siebie, uczonej mowy i tonu człowieka, który uważa, że zawsze ma rację. Wydawało jej się, że chwyciła koniec nitki, która prowadzi do kłębka tego, czym jest Markiz. Podążając za nitką, wyczulona na każdy sygnał, z dnia na dzień widziała coraz więcej. Ten mężczyzna zrzucał przed nią kolejne maski i stawał się coraz bardziej odsłonięty, a przez to narażony na chłód i kanciastość świata. Trzeba go więc było bronić, ochraniać, ogrzewać słowami i własnym oddechem, i w końcu odziać w ciepło swojego uczucia. Z tej strony przyszło na Weronikę zakochanie.
W czasie jazdy siedziała wciśnięta w kąt powozu i nawet wtedy, kiedy brała udział w rozmowie, pilnowała się, żeby jej wzrok nie natknął się przypadkiem na wzrok Markiza. Bała się, że ten i słaby, i silny mężczyzna przechwyci go i na zawsze uwięzi w sobie.
Weronika była zdziwiona sobą, bo nagle odkryła siebie dawno już zapomnianą. Zadziwiało ją własne skrępowanie, własna nieudolność w korzystaniu z szerokiego wachlarza sztuczek kurtyzany. Zapomniała, jak być ponętną i kokieteryjną, jak obiecująco i znacząco patrzeć na mężczyznę i jak z pełną świadomością tego, że się wzbudza pożądanie, poruszać biodrami i niby przypadkiem ocierać się o mężczyznę. Bo też w tym rozumieniu Markiz nie był dla niej mężczyzną. Był raczej jej ojcem i dzieckiem jednocześnie. Był także największym mędrcem i największym oszustem.
Kiedy więc po raz pierwszy odważyła się do niego zbliżyć, dotknąć go, zrobiła to jak matka albo jak córka. Podrażnione upałem i kurzem oczy Markiza zaczęły chorować. Na którymś postoju podeszła więc do niego ze swoją chusteczką i po prostu przemyła mu oczy.
Dla Markiza pierwszą emocją, od której zaczęły się wszystkie inne, było współczucie. Było mu od początku żal tej kobiety. Już wtedy, kiedy zobaczył ją po raz pierwszy wysiadającą z małego powoziku na przedmieściu Saint-Antoine, wiedział, że została oszukana, i zrozumiał jednocześnie, że jedynym sposobem postępowania wobec kobiet jest właśnie ich oszukiwanie. Przemknęło mu wtedy przez głowę pewne wspomnienie, którego się wstydził. Jako mały chłopiec, może sześcioletni, a więc w wieku, kiedy przyjemność nie jest jeszcze związana w żaden konkretny sposób z ciałem, ale zdaje się brać z jakichś snów nie do przypomnienia i nazwania, wciągał kilkuletnie jak on sam bliźniaczki, córki praczki, w parkowe zarośla czarnego bzu i szczypał je po nagich nogach i ramionach. Dziewczynki patrzyły najpierw zdziwione, a potem uciekały z płaczem. Nie wiedział wtedy jeszcze nic o pożądaniu, a jednak gnębienie tych dziewczynek sprawiało mu dziwną przyjemność, o której wiedział skądś, że jest zła i grzeszna.