Выбрать главу

To wspomnienie trwało ułamek sekundy i Markiz zaraz z ulgą o nim zapomniał. Będąc człowiekiem dojrzałym, nie chciał nigdy nikogo krzywdzić, choćby i z tego powodu, że – jak wierzył – każdy zły uczynek i tak do niego wróci, psując mu jego moc i ciągnąc go ku ziemi.

Markiz należał do ludzi świadomych tego, co się z nimi dzieje. Wiedział wiele o prawach, które popychają ku sobie mężczyznę i kobietę, które są poza wolą, wyborem i zdrowym rozsądkiem. Doktryna Bractwa także o tym mówiła.

Każdy człowiek nosi w sobie zaczątki różnych osobowości, są to jakby nie wykiełkowane zalążki zupełnie innych, potencjalnych ludzi. Ludzkie życie rozwija tylko tę, która staje się osobowością nadrzędną, właściwą. Te inne jednak tkwią w nim nadal, chociaż niedojrzałe, niepełne, ledwie zarysowane, ale wciąż bardzo konkretne. Kiedy owa wiodąca osobowość z jakichś przyczyn słabnie, te inne dochodzą do głosu. Stąd bierze się szaleństwo, poczucie opętania, rozbicia. Stąd także bierze się miłość, bo czasem się zdarza, że spotkane w życiu przypadkowo osoby są w zaskakujący sposób do nas podobne, pokrewne nasionom, które nosimy w sobie. Rozpoznanie tych ludzi i dążenie do wciągnięcia ich w swoją orbitę jest właśnie tym, co nazywa się miłością.

Markiz, jako człowiek wykształcony, znał także opowieść starożytnych o poszukujących siebie nawzajem połówkach pierwotnej całości, jaką był kiedyś człowiek, zanim gniew bogów podzielił go na mężczyznę i kobietę. Znał także powszechną na Wschodzie filozofię wędrówki dusz, które szczególnie sobie bliskie w jakimś życiu, poszukują potem siebie w następnych wcieleniach. I w końcu, jako człowiek wychowany w duchu protestantyzmu, głęboko i dziecinnie wierzył w predestynację i w to, że cokolwiek się w życiu robi, leży już w planach i zamysłach Boga. Był więc przygotowany na fakt, który go mimo wszystko zdziwił. Że nie może oderwać oczu i myśli od bladej, delikatnej twarzy Weroniki, od ruchów jej głowy i stale umykającego przed nim wzroku.

10

– Kiedy wyrusza się w podróż, należy pamiętać, że mimo wszystkich przygotowanych tras, map, zarezerwowanych noclegów oraz przypadków i niespodziewanych wydarzeń, to Bóg rozwija przed nami ścieżki. Wszelkie podróże, od najmniejszych, najbardziej prywatnych, podejmowanych na przykład dla odwiedzenia krewnych, aż po ogromne, przez morza, na krańce znanych światów, że wszystkie te podróże mieszczą się w pedantycznych i drobiazgowych planach Boga. To on stwarza bezdroża, żebyśmy mogli wytyczyć przez nie drogi, on wyznacza granice, żebyśmy mogli je przekraczać. On, jakby przez nieuwagę, pozostawia między szczytami przełęcze i przez strumienie przerzuca pnie zwalonych drzew. To on, budząc w nas niepokój i poczucie niespełnienia, wyprawia nas w drogę. I on utrzymuje nas w złudzeniu, że to my sami wybieramy kierunek. Tymczasem wszystko się już zdarzyło. Dla Boga nie ma przyszłości ani niespodzianek – mówił Markiz, krocząc w upale obok powozu.

– To brzmi jak hymn – powiedział Burling.

Jeżeli wszystko jest rzeczywiście w rękach Boga, to Bóg nie mógł wymyślić nic lepszego niż konieczność podróżowania nocą. Wspólna, ograniczona niewielką przestrzenią ciemność zbliżyła obu mężczyzn. W tamtych czasach przyjaźń między mężczyznami nie musiała być tak szorstka, jak bywa teraz. Z pewnością Burlingowi trudniej było zdejmować, nawet w ciemnościach, maskę rubasznego, choć pełnego dystansu prześmiewcy. Kiedy jednak powoli zdał sobie sprawę z zawiązującego się między Weroniką Mignonne, Milutką – jak ją nazywał w myślach – a Markizem subtelnego stosunku, sytuacja stała się dla niego klarowna i bezpieczniejsza – stał z boku. Z początku nie sądził, by gra o tę Mignonne była warta zachodu. No cóż, była piękna i miła, ale… Potem, zdziwiony pełną szacunku uwagą, jaką darzył Weronikę Markiz, przestał o niej myśleć i mówić „Milutka”, jakby zaufał przyjacielowi. Nie zdając sobie z tego sprawy, przyjął wobec tej pary rolę świadka, który patrzy, widzi i akceptuje. Markiz był za to wdzięczny Burlingowi, choć mogłoby się wydawać, że nie jest mu potrzebna żadna akceptacja. I jakby w nagrodę opowiedział Anglikowi o Księdze, a mówiąc o Księdze pokazał mu siebie. Burling przeżył wtedy coś w rodzaju szoku. Markiz, pewny siebie, mocno stojący na ziemi dyplomata, który jedzie do ościennego kraju w interesach, przestał istnieć. Burling zobaczył teraz przed sobą szaleńca, bo jak inaczej można nazwać człowieka, który poświęca swoją karierę, pieniądze, ryzykuje życie, żeby zdobyć coś tak nierealnego jak Księga? A jednak taki rodzaj szaleństwa pociągał Burling’a. Jako racjonalista, zwolennik Kartezjusza i piewca rozumu, w głębi duszy Burling potrzebował wody ze źródła irracjonalizmu, baśni i przesądu. Choćby po to, żeby z nimi walczyć, bo walczy się przecież z tym, co najbardziej pociąga. Człowiek, który opowiadał mu te baśnie, był kimś, kogo szanował, kogo zaczął traktować już jak przyjaciela, osobę wielkiego rozumu i wiedzy.

Cały następny dzień Anglik przeżył w wielkim pomieszaniu. W jego racjonalnym wyobrażeniu świata nie było miejsca na coś takiego jak Księga. Świat składał się z materii ożywionej tchnieniem Boga. Bóg tchnął w nią życie w momencie tworzenia i od tej pory przejawiał się tylko w prawach rządzących materią. Że Bóg istnieje, w to Burling nigdy nie wątpił, ale jest tak daleki, tak odległy, że być może nie ma już wpływu czy też raczej nie chce mieć wpływu na to, co się dzieje tutaj. Burling nie dopuszczał więc żadnego innego sposobu, w jaki Bóg mógłby kontaktować się z ludźmi; chyba że czyniąc to poprzez prawa natury. Bóg, który przejawiałby się wbrew stworzonym przez siebie prawom, przeczyłby własnemu istnieniu.

Burling wytężał całą swoją inteligencję, żeby jakoś wyjaśnić to, co wydawało mu się kompletnie niespójne, i rozwiązanie przyszło samo – nagły, jasny wgląd w sedno sprawy, bez słów, bez retoryki. Otóż pojął, że Księga jest symbolem tych wszystkich praw, które rządzą materią, jest myślowym ukonkretnieniem celu wszystkich ludzkich poszukiwań, badań, doświadczeń, eksperymentów i odkryć. Jako rzecz fizyczna nie istnieje. Któż by miał ją napisać? W jakim języku? Po hebrajsku czy po francusku? Może po łacinie, żeby była lepiej zrozumiała w Europie? I, przede wszystkim, w jakim celu? Bo jaki to wszystko miałoby sens, gdyby drobiazgowe badania, zbliżanie się krok po kroku do prawdy, wyliczenia, dowody, gdyby to wszystko można było pominąć dzięki przeczytaniu Księgi? Jaki sens miałby wtedy rozwój, postęp, poszukiwania i wątpliwości człowieka, jego zmaganie się z własnymi możliwościami pojmowania, jeżeli wszystko jest już wyjaśnione i zapisane w Księdze, którą może sobie znaleźć każdy?

Rozgorączkowanemu Burlingowi wydawało się jednak, że jego myślenie zatacza kręgi i wciąż wymyka mu się to, co najważniejsze. Wyobrażał sobie, co by mogła zawierać Księga, gdyby oczywiście istniała. Co aż tak ważnego, że nazwano ją Księgą Życia? Może to zbiór jakichś praw w stylu tych głośnych wzorów Newtona z Cambridge? Albo jedno tylko prawo, które zawiera w sobie wszystkie inne, prawo-matkę? Może jakieś formuły alchemiczne? Burling miał wiele uznania dla alchemii i podniósłby ją nawet do rangi nauki, gdyby nie ten przerost mistycyzmu. Nagle przypomniał sobie pana de Chevillon i jego dom, przepych i bogactwo. Złoto! Od razu wiedział, że bogactwo Chevillon’a jest podejrzane. Lecz skoro Chevillon znał tajemnicę uzyskiwania złota ze zwykłych pierwiastków, to po co planowałby wyprawę po Księgę? Powodem musiało być coś konkretnego, coś materialnego, co daje korzyść. Samo abstrakcyjne Poznanie nie mogłoby tyle znaczyć dla nikogo. Baśniowy mit nie mógłby łudzić ludzi takich jak Markiz, i wtedy kołujące niczym muchy myśli Burling’a zatrzymały się na moment i jednocześnie trafiły w sedno. Burling z ulgą przymknął oczy i szepnął: