Выбрать главу

Markiz zbudował swojemu bólowi kapliczkę i pielęgnował go jak rzadką roślinę. Ból uwalniał go powoli od miłości do żony, ale czy uwalniał go od samego cierpienia? Cierpienie z powodu zawiedzionej miłości krępuje równie mocno jak sama miłość. Cierpienie jednak jest zupełnie czym innym – człowiek buntuje się przeciwko niemu, i taki bunt sprzyja próbom uzyskania kontroli nad sobą i mocy. Będę silny, będę wolny, mógł sobie mówić Markiz, poznałem już tajemnicę siebie samego, moje cierpienie i moją samotność, poznam tajemnicę natury, nieba i ziemi, bo wiem, że poprzez poznanie osiąga się siłę.

Taka była być może droga Markiza do wtajemniczenia. Jak baśniowy Jeździec na Ślimaku, posuwał się słowo po słowie, krok po kroku, dzień po dniu do drugiego bieguna kontinuum, widząc z coraz większą jasnością, że poznanie daje wolność, ale nie daje bezpieczeństwa. Im głębsze, tym więcej rodzi pytań i niepewności, tym bardziej zawieszone i umowne zdaje się ludzkie istnienie, tym mniej ważna jest różnica między życiem i śmiercią. I w tym właśnie tkwi moc.

Tej nocy moc zaczęła opuszczać Markiza. Najpierw wylała się z niego falą nasienia, a potem, kiedy spał, wyciekała z niego powoli niby woda z nieszczelnego dzbana. Markiz tracił swoją niewinność, i nie była to kwestia fizycznego zbliżenia z kobietą; to mu się przecież zdarzało już przedtem. Tracił niewinność przez to, że tę kobietę kochał, że chciał z nią pozostawać przez cały czas, przyglądać się jej i być przez nią oglądany, poznawać ją, wejść w jej świat, mieć z nią dzieci. Idąc dalej pod górę, Markiz zaczął przeczuwać, że sam dla siebie stał się przeszkodą w dotarciu do Księgi. I że na dodatek jakaś obca siła odebrała mu tę jego umiejętność kontroli, umiejętność, z której kiedyś był tak dumny. Spojrzał z góry na obóz, na małe figurki koni i poruszającego się między nimi Gauche’a, na śpiącą Weronikę i siebie samego leżącego obok niej. Z tej odległości ów widok można było wziąć za kolorową, ale martwą ilustrację, obraz malowany ręką wrażliwego pejzażysty, który postaci ludzkie umieszcza w krajobrazie tylko dla ozdoby. Patrząc w dół, Markiz zrozumiał, że stanął przed wyborem, a ponieważ wierzył, że poważnych wyborów nie dokonuje się nigdy samemu, odwrócił się i wspinał dalej, uwalniając stopami drobne kamyczki, które z szemrzącą skargą toczyły się w dół.

13

Następnego dnia wieczorem dojechali do ściśniętego między górami miasteczka. Było w nim coś dziwnego. Pozamykane na głucho drzwi i okiennice, nieczynne dwie kolejne oberże. Wreszcie spotkali ponurego mężczyznę, który popatrzył na nich jak na duchy. Od niego dowiedzieli się, że miasteczko nazywa się Montrejeau i że od kilku dni panuje tu zaraza. Mężczyzna dał im do zrozumienia, żeby nie spodziewali się ciepłego ani w ogóle jakiegokolwiek przyjęcia. Ludzie bali się i nie wychodzili z domów. Radził im przenocować gdzieś poza miastem i jak najszybciej jechać dalej.

Mimo że konie były zmęczone i ledwie powłóczyły nogami, zdecydowali się minąć miasto. Byli głodni i zmarznięci.

Tego dnia Gauche zauważył subtelną zmianę, jaka nastąpiła po nocy spędzonej w górach. Nie znał faktów. Nie widział Weroniki i Markiza wychodzących poza obóz ani tego, jak wracali – objęci i nieobecni. Zresztą chyba nie zrozumiałby tego. Nie wiedział dokładnie, czym jest mężczyzna i kobieta, i co znaczy to, że szukają w ciemnościach miejsca, żeby się złączyć. Wyczuwał tylko, że przepaść między ludźmi i zwierzętami nie jest tak wielka, jak zwykło się sądzić. A jeżeli nawet rozumiał, czym może być miłość między ludźmi, to pewnie przypisywał jej te same cechy co pieszczotom koni i nagłemu odchodzeniu od zmysłów jego żółtego psa.

Teraz jednak wiedział, że coś się dzieje. Zauważał długie i ciężkie spojrzenia Markiza rzucane na jadącą obok konno Weronikę. Widział ich radosne zmieszanie, kiedy napotykali nawzajem swoje spojrzenia, i to, z jakim trudem odrywali je od siebie. Gauche prawie czuł tę siłę, która sprawiała, że ich konie szły teraz wolniej i zawsze blisko. W milczeniu jadących na nich ludzi słyszał pytania, a w wypowiadanych przez nich pytaniach już zawarte były odpowiedzi. W nagle okazywanej troskliwości Markiza tkwiła świadomość władzy. W uległym przyjmowaniu tej opieki przez Weronikę także tkwiła świadomość władzy, ale władzy innej, bardziej ukrytej.

Tego dnia kilka razy przekraczali jakąś płytką, kamienistą rzekę i robili wtedy mały postój. Na takim postoju pewien gest Markiza niezwykle mocno podziałał na Gauche’a. Markiz dotknął Weroniki w taki sposób, że dotyk jak echo rozszedł się falami w powietrzu. Gauche znalazł się w zasięgu tego echa i jego ciało zadrżało. W następnej chwili cały stał się pragnieniem takiego dotyku. Gauche przez przypadek dostał się w zasięg miłości i pożądania tych dwojga, i poczuł się z nimi związany na zawsze. A ponieważ niemy chłopak nie doświadczył różnicy między kobietą a mężczyzną i sam nie był do końca ani jednym, ani drugim, pokochał ich od chwili tego gestu całym swoim pragnieniem miłości. Oddał im to, co zwykle dzieci ofiarowują rodzicom, czyli bezgraniczne zaufanie i największy podziw. I oczekiwanie, że ten czuły, drobny gest będzie się powtarzał w nieskończoność, dając pewność, że w świecie istnieje harmonia głębsza niż ta, której jest w stanie doświadczyć rozum.

Tak więc Gauche stał się jedyną sprzyjającą tej niespodziewanej miłości osobą. Jedyną, bowiem i Markiz, i Weronika wzbraniali się przed nią. Wystawili do udziału w niej tylko część siebie samych, a cała reszta pozostawała w ukryciu, tłumacząc i wyjaśniając sobie to, co się dzieje na zewnątrz.

Miasteczko zniknęło w dole za kolejną skałą. Droga zamieniła się w kamienistą ścieżkę i Markiz zaczął się niepokoić, że zabłądzili. Kiedy koń niebezpiecznie się potknął i zrzucił Weronikę, Markiz zarządził postój. Noc była bardzo zimna i musieli powyciągać z toreb śpiwory i koce. Gauche zgrabiałymi rękami próbował rozpalić ognisko, ale trawy i gałązki drobnych krzaczków tylko się tliły, nie dając ognia. Wtedy w ciemnościach, niemal nad ich głowami, Weronika wypatrzyła coś niezwykłego.

Na zboczu góry, w zupełnie niespodziewanym miejscu, stał niewielki kamienny dom. Wydawało się, że jest ogromnym jaskółczym gniazdem i utrzymuje się przy pionowej skale tylko dzięki jakimś czarom. Nie był oświetlony i w mroku niewiele różnił się od skały. A jednak z komina snuł się dym i właśnie dlatego Weronika spostrzegła dom. Dym był nieco jaśniejszy niż niebo, jakby odbijał w sobie światła gwiazd.

Wzięli konie za uzdy i powoli, krok za krokiem, ruszyli pod górę ścieżką tak wąską, że z ledwością mieściły się na niej stopy dorosłego człowieka.

Drzwi otworzyła otyła kobieta ze świecą. Nie powiedziała nic, tylko cofnęła się w głąb domu i zawołała coś niezrozumiale. Po chwili w krąg światła bijącego od świecy wszedł stary, niski mężczyzna w przekrzywionej, niechlujnej peruce. Otworzył szerzej drzwi i mamrotliwie zaprosił ich do środka.

– Tak, tak, domyślam się. Zaraza w mieście, nie ma noclegu, a wy zmęczeni drogą. No cóż, trzeba odwagi albo braku rozumu, żeby dotrzeć tu w nocy. Proszę wejść, jestem, naturalnie, zawsze rad gościom. Konie będą musiały zostać przed domem. Nie mam stajni.

Markiz próbował jakoś wyjaśnić ten ich nagły najazd, lecz wyglądało na to, że stary nie słucha.

– Jutro – powiedział. – Jutro sobie opowiemy to i owo. Kobieto, przygotuj szlachetnym państwu pokój, a ty, młodzieńcze, będziesz spać w kuchni. Czy nie ma w tym domu więcej świec, kobieto?