Ninon sarkając przygotowywała ziołową farbę do włosów.
– Kto to widział farbować tak piękne włosy? Wiele kobiet chciałoby mieć kasztanowe włosy, a pani je niszczy.
– Nie są kasztanowe. Są rude.
– Poza tym ciemny kolor postarza, nie wie pani o tym?
Weronika nie myślała teraz o włosach. Myśli miała całkowicie zajęte jutrzejszym wyjazdem. Kawaler powinien jeszcze dzisiaj tu przyjść, żeby pocałunkami potwierdzić ich plany. Trzeba się też dobrze przygotować, bo przecież to nie jest zwyczajna podróż… trzeba zapłacić Ninon, załatwić sprawę mieszkania. Może kawaler poszedł do swoich rodziców, może odważy się im wreszcie powiedzieć? Boże, a jeżeli zapomniał? W ich związku to Weronika musiała pilnować terminów. Mieli wyruszyć spod oberży „Pod Cesarzem” na przedmieściu Saint-Antoine. Postanowiła, że będzie tam niezależnie od tego, co się zdarzy.
Włosy wyschły i Weronika kazała zapalić drugi świecznik. Trzymając teraz oba na wysokości twarzy podeszła do lustra. Włosy w świetle świec wyglądały na kruczoczarne, ale gdy zbliżyła twarz do zwierciadła zobaczyła, że mają kolor zeszłorocznych kasztanów.
Kiedy kobieta zmienia kolor włosów, to znak, że zaczyna się dla niej nowa epoka.
4
Do spotkania ludzi, którzy mieli wyruszyć po Księgę, doszło pierwszego września w oberży Saint-Antoine pod Paryżem. Oberża nazywała się „Pod Cesarzem”, choć pewnie nikt z podróżnych, a może nawet sam właściciel, nie pamiętali już, dlaczego ją tak nazwano. Była to na wpół drewniana, na wpół murowana chałupa z gankiem, na którym stały dwa stoły. Pod jedną ze ścian ułożono stos pustych beczek po winie i to właśnie między nimi a wielkim, rozłożystym kasztanem zatrzymał się powóz Weroniki. Z podwórka widać było rogatki miasta: rozrzucone chaotycznie drewniane chaty, nie używany od dawna pręgierz, i kościół, który być może zaliczał się już do kościołów paryskich. Słońce, rosnące w siłę na wschodzie horyzontu, rzucało ostre, wciąż jeszcze letnie cienie, ale wszystko i tak pogrążało się powoli w wyblakłej szarości końca lata. Powietrze pachniało krwawnikiem, wyschniętą ziemią i wypoczętymi po nocy końmi. Weronika przyjechała swoim powozem, który dostała od kawalera. Teraz, czekając na niego w cieniu kasztana, przyglądała się nieuważnie baraszkującemu z psem chłopcu. Była zbyt podekscytowana, żeby móc się na czymkolwiek skupić. Jej umysł zajęty był tworzeniem obrazów tego, co ma się dopiero zdarzyć. W każdym z nich widziała siebie z zewnątrz, jak to czasem bywa w snach: jesteśmy sobą, a jednak nasza tożsamość jest umowna i chwiejna – tamten naprzeciwko mnie to też ja. Widziała siebie jako czarnowłosą, młodą dziewczynę Ta dziewczyna czeka na kochanka, który wkrótce będzie jej mężem. Jest podniecona, ma rumieńce na twarzy. Jego powóz wreszcie nadjeżdża, złocony i lśniący; należy do ojca kawalera, który jest bardzo ważną osobą. Z powozu wysiada, nie, raczej wyskakuje kawaler d’Albi w ciemnym surducie z wyłożonym śnieżnobiałym kołnierzem. Jego twarz jest pełna zachwytu, zapamiętanego przez Weronikę ze wspólnych nocy. Wargi są chłodne i czułe. Całuje jej dłoń, potem usta. Przechodzą do jego powozu, ruszają. Kufry. Trzeba jeszcze przenieść kufry, gdzie jest przecież ślubna suknia. Obraz jakby się cofa i oba kufry przywiązuje się teraz do karety kawalera. Podróż jest długa, ale obrazy, tworzone przez skierowany do wewnątrz umysł Weroniki, przepływają z szybkością płynącej wody. Weronika widzi wiele nocy spędzonych w gościnnych pokojach przydrożnych karczm, nocy, których istnienie jest konsekwencją istnienia dwóch pożądających się ciał. Widzi też dni napęczniałe od niewyobrażalnych krajobrazów, które jednak muszą pozostać jedynie umowne, Weronika bowiem nie zna innych pejzaży niż ulice Paryża. W końcu widzi ślub: jakieś schody hiszpańskiego kościoła, biała suknia zdobiona atłasowymi różyczkami. Do tego punktu dociera jej wyobraźnia i tutaj, spłoszona rosnącym podnieceniem, gubi się w szczegółach, nie mogąc ruszyć w czasie do przodu. Weronika, czekając przy karczmie „Pod Cesarzem”, odbywa tę podróż chaotycznie i wielokrotnie. Od strony Paryża nadjeżdża wreszcie powóz, jest czarny i niezgrabny. Wysiada z niego dwóch mężczyzn i żaden nie jest kawalerem d’Albi, urojonym kochankiem kurtyzany Weroniki.
Markiz i pan de Berle zwrócili uwagę na siedzącą w otwartym, lekkim powozie kobietę. Ukłonili jej się dyskretnie, idąc do oberży, gdzie mieli się spotkać z kawalerem d’Albi. Markizowi na kilka chwil dłużej pozostał na powierzchni siatkówki obraz bogaty w niezwykłe barwy: kobieta o brązowych włosach wymykających się spod strojnie przybranego kapelusza koloru miodu, siedząca w czekoladowej sukni w ciemnozielonym cieniu kasztana. Mógłby to być obraz, który wiesza się na ścianie w jadalni albo przy schodach, obraz niewymagający wpatrywania się weń, będący tylko barwnym impulsem, który poprawia nastrój.
Kawalera nie było, co mogło znaczyć, że albo się spóźni, albo wcale nie przyjedzie. Obaj, i Markiz, i de Berle, pomyśleli o tej drugiej możliwości, zaraz gdy tylko spostrzegli samotną kobietę w powozie, puste podwórko i leniwie opartego o balustradkę ganku oberżystę. Była to jednak tylko myśl, której nie da się odróżnić od obawy i która przemyka przez głowę i ginie w natłoku innych wrażeń. Potem, po dwóch kwadransach czekania, Markiz przypomniał sobie ową pierwszą myśl, że kawaler już się nie zjawi, że w perfekcyjnie przez niego zaplanowanym ciągu zdarzeń, ukażą się rysy tego nieprzewidywalnego, które zawsze wiązało się z osobą kawalera.
Pan de Berle dość jawnie jął manifestować złość. Nigdy nie mógł zrozumieć sposobu życia czy może rodzaju energii, która towarzyszyła d’Albiemu od zawsze i wybuchała naokoło szalonymi fajerwerkami Godzinne już spóźnienie kawalera dawało się wytłumaczyć tylko powodzią, pożarem albo huraganem. Dzień jednakże był piękny. Ciepły podmuch wiatru przyniósł zapach gotowanego jedzenia i mężczyźni poczuli się głodni. Usiedli przy stole na ganku, tak żeby przed sobą mieć widok na drogę z Paryża. Był niewielki ruch: jakiś sunący powoli chłopski wóz, grupa robotników sezonowych, stara kulejąca kobieta z koszem na plecach. Niebo nad Paryżem miało bladoniebieski kolor przeszłości. Markiz czuł, że cokolwiek by się stało, nie można już tam wrócić. Podróż się zaczęła i teraz liczy się tylko cel. Nie były ważne plany, oczekiwania i ludzie, którzy je tworzyli. W pewnym sensie nieważne było nawet, że w ogóle k t o k o l w i e k jechał. Podróż istniała już w umyśle Markiza i dlatego trwała. A zatem Markiz nie niepokoił się tak bardzo jak de Berle. Wyobrażał sobie, że po prostu zjedzą spóźnione śniadanie i ruszą dalej, nie przejmując się zbytnio nieobecnością kawalera. W tym duchu rozmawiał podczas posiłku z panem de Berle, ale ten, z zasady przeciwny rzeczom, które wykraczają poza przyjęty plan, chciał wracać. De Berle argumentował tę decyzję w sposób dla siebie dość charakterystyczny: że może to być ostrzeżenie, znak, przestroga. Markiz popatrzył na niego przeciągle, gdy jednak za chwilę okazało się, że ich stangret słania się na nogach i wymiotuje, zaniepokoił się. De Berle, grzebiąc w torbach w poszukiwaniu mięty i proszku węglowego, nabrał pewności, że oto otrzymali drugie ostrzeżenie. Można by przecież zawrócić do Paryża, dowiedzieć się, co się stało z kawalerem, nająć nowego woźnicę i jechać jutro, pojutrze, wtedy, kiedy zacznie działać nowy p l a n.