To, że on jest taki duży i że tyle zdążyło się już w nim stać, wynika po prostu stąd, że idzie o Wybryk w Największej z możliwych Skali. Razgłaz wziął się niezwłocznie do obliczania, kiedy przyjdzie ten fatalny kres, to znaczy, kiedy mateńa, słońce, gwiazdy, planety, a więc i my z Ziemią, przepadniemy w nicości jak zdmuchnięci. Przekonał się wszakże, że tego przewidzieć nie można. Oczywiście nie można, skoro chodzi o wybryk, to jest odstępstwo od porządku praw! Groza bijąca z tego odkrycia spędziła mu sen z oczu. Po dłuższej walce wewnętrznej, zamiast ogłosić swe prace kosmogoniczne, zaznajomił z nimi wielu najznakomitszych astrofizyków. Uczeni ci uznali poprawność jego teorii i wypływających z niej wniosków. Zarazem jednak wyrazili w rozmowach prywatnych pogląd, że ogłoszenie stanu rzeczy wtrąciłoby nasz świat w duchowy chaos i w przerażenie, których skutki mogą cywilizację zrujnować. Któż będzie jeszcze chciał cokolwiek robić, niechby ruszyć małym palcem, z wiedzą, że w każdej sekundzie wszystko może sczeznąć razem z nim samym?
Sprawa stanęła w martwym punkcie. Razgłaz, ten największy odkrywca historii nie tylko ludzkiej, podzielał opinię swych uczonych kolegów. Choć z ciężkim sercem, postanowił teorii swojej nie publikować. Zamiast tego wziął się do poszukiwania, w całym arsenale fizyki, środków, które by niejako wsparły Kosmos, wzmocniły i podtrzymały jego kredytowy byt. Lecz wszystkie jego wysiłki spełzły na niczym. Nie można bowiem spłacić kosmicznego zadłużenia, bez względu na to, co by się robiło obecnie, skoro ono tkwi nie wewnątrz Universum, lecz u jego Początków — Tam, gdzie Wszechświat został najpotężniejszym, a zarazem najbardziej bezbronnym — Dłużnikiem Nicości.
Właśnie w owym czasie poznałem profesora i spędzałem długie tygodnie na rozmowach, w których zrazu wtajemniczał mnie w sedno swojego odkrycia, potem zaś był mi patnerem poszukiwań ratunku.
Ach, myślałem wracając do hotelu z rozognioną głową i zrozpaczonym sercem, gdybyż to można było choć na ułamek sekundy znaleźć się Tam — 20 miliardów lat temu — przecież wystarczyłoby umieścić w próżni jeden jedyny atom i z niego, jak z ziarna zasadzonego, mógłby się wylęgnąć Kosmos, już w sposób całkowicie legalny, zgodny z prawami fizyki, z zasadą zachowania materii i energii — lecz jak się Tam dostać?!
Profesor, gdy opowiedziałem mu o tym pomyśle, melancholijnie się uśmiechnął i wytłumaczył mi, że ze zwykłego atomu nie mógłby powstać Wszechświat, ponieważ zaródź Kosmosu musiałaby w sobie zawrzeć całą energię tych wszystkich przekształceń i działań, które rozdęły się do metagalaktycznych otchłani. Pojąwszy mój błąd, dalej jednak z uporem rozważałem sprawę, aż jednego popołudnia, gdy nacierałem olejkiem nogi spuchnięte od ukąszeń komarów, wspomnieniem zawędrowałem do dawnych lat, kiedy lecąc przez kulistą Gromadę Psów Gończych dla braku lepszego zajęcia czytałem fizykę teoretyczną. W szczególności zaś czytałem podówczas tom poświęcony elementarnym cząsteczkom i przypomniałem sobie hipotezę Feynmana, że istnieją cząsteczki, które się poruszają „pod włos” strumienia czasu. Kiedy się tak porusza elektron, my dostrzegamy go wtedy jako cząstkę o naboju dodatnim (pozytron). Powiedziałem sobie, z nogami w miednicy, a co, gdyby tak wziąć jeden elektron i rozpędzić go, rozpędzić tak, aż zacznie gnać wstecz w czasie coraz szybciej i szybciej — czyby się nie dało nadać mu tak ogromnego impulsu, żeby wyleciał poza początek czasu kosmicznego, w to miejsce kalendarza, w którym jeszcze nic nie było — czyby z tego pozytronu rozpędzonego nie mógł powstać Wszechświat?!
Jakem stał, boso, z ociekającymi wodą nogami, pobiegłem do profesora. Natychmiast pojął wielkość mej idei i bez jednego zbędnego słowa wziął się do rachunków. Jakoż wyszło z nich, że ta rzecz jest możliwa. Poruszający się bowiem pod prąd czasu elektron, jak wyjawiała rachuba, będzie nabierał coraz większych energii, a gdy wyleci poza Początek Wszechświata, moc nagromadzona w nim rozsadzi go i eksplodując ta cząstka będzie dysponowała dokładnie takim zapasem, że się dzięki niej wyrówna dług. Wszechświat zostanie tedy uratowany od krachu, ponieważ już nie będzie dłużej bytował na kredyt!
Teraz trzeba już było jedynie myśleć o praktycznej stronie przedsięwzięcia, które miało Świat zalegalizować, a więc po prostu stworzyć! Jako człowiek kryształowego charakteru, S. Razgłaz niejednokrotnie podkreślał w rozmowach z prof. Tarantogą, a też ze swymi asystentami i współpracownikami, że koncepcja Kreacji Universumjest moją zasługą i że to mnie w istocie, a nie jemu, przysługuje miano zarówno Stwórcy, jak i Zbawiciela Świata. Wspominam o tym nie aby się chełpić, lecz raczej, by chętkę pysznienia się poskromić — ponieważ wszystkie pochwały, wyrazy uznania najwyższego zachwytu, jakich się podówczas w Bombaju nasłuchałem do syta, zawróciły mi, obawiam się, odrobinę w głowie, wskutek czego nie dopilnowałem prac, jak należało. Spocząłem, niestety, na laurach, sądząc w swej naiwności, że najważniejsze już zostało zrobione — myślą — a teraz przychodzi część czysto wykonawcza, którą się inni mogą zajmować.
Fatalny błąd! Razem z prof. Razgłazem ustalaliśmy przeć całe lato i znaczną część jesieni parametry, to jest cechy i własności, co się miały wykluć z elektronu — kosmicznego ziarna. Może bardziej właściwie należałoby go nazwać sprawczym ładunkiem; strona techniczna bowiem stworzenia świata wyglądała tak, że za działobitnię, biorącą na cel Początek Czasu, wzięliśmy olbrzymi synchrofazotron uniwersytetu, odpowiednio przerobiony. Cała jego moc, skupiona we właściwy sposób, koncentrując się na jednej jedynej cząstce — właśnie owym elektronie sprawczym — miała się wyzwolić dwudziestego października; profesor Razgłaz upierał się przy tym, że to ja, jako autor tej idei, muszę oddać jedyny, światosprawczy wystrzał z Chronoarmaty. Ponieważ zaś nadarzała się tak niesłychana i jedyna w historii okazja, naszą machinę, nasz miotacz miał opuścić nie byle jaki, pierwszy z brzegu elektron, lecz cząstka odpowiednio przerobiona, przekrojona, przefasonowana tak, ażeby powstał z niej Kosmos wielostronnie porządniejszy, znacznie bardziej solidny niż ten, co aktualnie istnieje — a już osobną uwagę poświęciliśmy pośredniemu i późnemu skutkowi Kosmokreacji, jakim miała wszak być Ludzkość!
Zapewne — w jednym elektronie zaprogramować, do jednego elektronu powkładać taką niesamowitą masę sterowniczych i nadzorczych informacji — to nie jest rzecz łatwa. Wyznaję też, zgodnie z prawdą, że bynajmniej nie sam wszystko robiłem. Podział pracy między mną a prof. Razgłazem wyglądał tak, że ja koncypowałem udoskonalenia i usprawnienia, on zaś tłumaczył je na ścisły język parametrów fizyki, teorii próżni, teorii elektronów, pozytronów i innych licznych tronów; zaprowadziło się też coś w rodzaju wylęgami czy hodowli, w której należycie izolowane spoczywały próbne cząstki, spomiędzy których mieliśmy wybrać dopiero tę najlepiej udaną, tę, z której miał, jak rzekłem, 20 października Wszechświat się narodzić!
Czego też dobrego, a wręcz doskonałego nie projektowałem w owych gorących dniach! Wieleż to nocy zarywałem, ślęcząc nad stertami ksiąg fizycznych, etycznych, zoologicznych, żeby zebrać, ścisnąć w jedno, skoncentrować najcenniejsze informacje, którymi profesor potem od świtu elektron kosmiczną zaródź kształtował! Szło, między innymi, o to, żeby Kosmos rozwijał się harmonijnie, a nie jak dotąd, żeby nim tak nie rzucały wybuchy Supernowych, żeby się energia kwasarów i pulsarów tak bezmyślnie nie marnowała, żeby gwiazdy nie strzelały i nie filowały jak ogarki, co mają knoty zawilgłe, żeby mniejsze odległości międzyplanetarne ułatwiały podróżowanie z miejsca na miejsce, a tym samym czyniły z kosmonautyki lepsze narzędzie kontaktów i jednoczenia się istot rozumnych. Na wołowej skórze by nie spisał dalszych usprawnień, jakie zdążyłem zaplanować w krótkim stosunkowo czasie. Były one zresztą rzeczą niekoniecznie najważniejszą, bo chyba nie wymaga z mej strony długich wywodów to, żem się na ludzkości skoncentrował. Aby ją z kolei polepszyć, zmieniłem zasadę naturalnej ewolucji.