Stanisław Lem
Podróż ósma
A więc stało się. Byłem delegatem Ziemi w Organizacji Planet Zjednoczonych czy ściślej — kandydatem, chociaż i nie tak było, nie moją bowiem, lecz całej ludzkości kandydaturę miało rozpatrzyć Zgromadzenie Plenarne.
W życiu nie odczuwałem tak potwornej tremy. Wyschnięty język obijał się o zęby jak kołek, a kiedy szedłem po rozłożonym od astrobusa czerwonym chodniku, nie wiedziałem, czy to on tak miękko ugina się pode mną, czy moje kolana. Należało oczekiwać przemówień, a ja słowa nie wykrztusiłbym przez spieczone emocją gardło, ujrzawszy więc dużą, lśniącą maszynę z chromowanym szynkwasem oraz małymi szparkami na monety, czym prędzej wrzuciłem jedną, podstawiając zapobiegliwie przygotowany kubek termosu pod kran. Był to pierwszy międzyplanetarny incydent dyplomatyczny ludzkości na arenie galaktycznej, ponieważ rzekomy automat z wodą sodową okazał się zastępcą przewodniczącego delegacji tarrakańskiej w pełnej gali. Na całe szczęście to właśnie Tarrakanie podjęli się zarekomendowania naszej kandydatury na sesji, ja jednak nie od razu się o tym dowiedziałem, to zaś, że ów wysoki dyplomata opluł mi buty, wziąłem za zły znak, fałszywie, gdyż była to tylko wonna wydzielina gruczołów powitalnych. Pojąłem wszystko, przełknąwszy tabletkę informacyjnotranslacyjną, którą podał mi jakiś życzliwy urzędnik OPZ; natychmiast otaczające mnie, brzękliwe dźwięki zmieniły się mych uszach w doskonale zrozumiałe słowa, czworobok aluminiowych kręgli u końca pluszowego dywanu stał się półkompanią honorową, zaś witający mnie Tarrakanin, do tej chwili przypominający raczej bardzo dużą struclę, wydał mi się osobą od dawna znaną, o zupełnie przeciętnym wyglądzie. Nie opuściła mnie tylko trema. Podjechał mały toczak, przekonstruowany specjalnie dla przewozu istot dwunogich, jak ja, towarzyszący mi Tarrakanin nie bez trudu wdławił się za mną do jego wnętrza i siadając zarazem po mej prawej i lewej stronie, rzekł:
— Szanowny Ziemianinie, muszę panu wyjaśnić, że nastąpiła drobna komplikacja proceduralna, związana z tym, że właściwy przewodniczący naszej delegacji, najbardziej powołany do wprowadzenia waszej kandydatury jako specjalista Ziemista, został niestety wczoraj wieczorem odwołany do stolicy i ja mam go zastąpić. Czy zna pan protokół… ?
— Nie… nie miałem okazji — wybąkałem, nie mogąc jakoś definitywnie usadowić się na fotelu toczaka, który nie został dostatecznie przysposobiony dla potrzeb ludzkiego ciała. Siedzenie przypominało stromą jamę prawie półmetrowej głębokości, tak że na wybojach kolanami dotykałem czoła.
— No, nic, poradzimy sobie… — rzekł Tarrakanin. Jego fałdzista szata, zaprasowana w graniaste kształty o metalicznym poblasku, którą wziąłem przedtem za bufet, wydała lekki dźwięk, on zaś, odchrząknąwszy, ciągnął:
— Historię waszą znam; cóż za wspaniała rzecz, ludzkość! zapewne, wiedzieć wszystko, to należy do mych obowiązków. Delegacja nasza wystąpi w punkcie porządku dziennego osiemdziesiątym trzecim, z wnioskiem przyjęcia was w poczet Zgromadzenia jako członków pełnoprawnych, zupełnych i wszechstronnych… a papierów uwierzytelniających nie zgubił pan czasem?! — wtrącił tak nagle, że drgnąłem cały i zaprzeczyłem gorliwie. Ów pergaminowy rulon, nieco rozmiękły od potu, ściskałem w prawicy.
— Dobrze — podjął — więc, nieprawdaż, wygłoszę przemówienie, obrazujące wasze wysokie osiągnięcia, które uprawniają was do zajęcia miejsca w Federacji Astralnej… jest to, rozumie pan, pewnego rodzaju starożytna formalność; nie spodziewacie się chyba jakichś wystąpień opozycyjnych… co?
— Nnie… nie sądzę — bąknąłem.
— Zapewne! Skądże by zresztą! Więc formalność, nieprawdaż, niemniej potrzebne mi są pewne dane. Pakty, szczegóły, rozumie pan? Energią atomową, rozumie się, dysponujecie?
— O tak! tak! — zapewniłem skwapliwie.
— Świetnie. A, istotnie, mam to tutaj, przewodniczący zostawił mi swoje notatki, ale jego charakter pisma, hm, więc… od jak dawna dysponujecie tą energią?
— Od szóstego sierpnia 1945!
— Wybornie. Co to było? Pierwsza stacja energetyczna?
— Nie — odparłem, czując, że się rumienię — pierwsza bomba atomowa. Zniszczyła Hiroszimę…
— Hiroszimę? Jakiś meteor?
— Nie meteor… miasto.
— Miasto? — rzekł z lekkim niepokojem. — Więc jak by to powiedzieć… — medytował przez chwilę. — Lepiej nic nie mówić — zdecydował nagle. — No, dobrze, ale jakieś powody do chwaty są mi niezbędne. Proszę coś podsunąć, szybko, za chwilę będziemy na miejscu.
— E… e… loty kosmiczne — zacząłem.
— Rozumieją się same przez się, gdyby nie one, nie byłoby pana tutaj — wyjaśnił mi, jak pomyślałem, trochę zbyt obcesowo. — Czemu poświęcacie główną część dochodu narodowego? No, proszę sobie przypomnieć, jakieś ogromne przedsięwzięcia inżynieryjne, architektura w skali kosmicznej, wyrzutnie grawitacyjno-słoneczne, co? — podpowiadał mi szybko.
— A, buduje się… buduje — wypaliłem. — Dochód narodowy nie jest zbyt wielki, sporo pochłaniają zbrojenia…
— Zbrojenia czego? kontynentów? Przeciwko trzęsieniom ziemi?
— Nie… wojska… armii…
— Co to jest? Hobby?
— Nie hobby… konflikty wewnętrzne — bełkotałem.
— To nie jest żadna rekomendacja! — powiedział z jawnym niesmakiem. — Przecież nie przyleciał pan tu prosto z jaskini! Uczeni wasi musieli dawno obliczyć, że ogólnoplanetarna współpraca jest zawsze korzystniejsza od walki o łupy i hegemonię!
— Obliczyli, obliczyli, ale są przyczyny… natury historycznej, proszę pana.
— Zostawmy to! — rzekł. — Przecież ja nie mam was tutaj bronić jako oskarżonych, ale zalecać, rekomendować, wyliczać wasze zasługi i cnoty. Rozumie pan?
— Rozumiem.
Język miałem tak sztywny, jakby mi go kto zamroził, kołnierzyk frakowej koszuli dławił, gors jej rozmiękał od potu, lecącego strumieniami, zaczepiłem listami uwierzytelniającymi o ordery i naddarłem zewnętrzny arkusz. Tarrakanin, niecierpliwy, zarazem pańskowzgardliwy i częścią swego ducha nieobecny, podjął z niespodziewanym spokojem i miękkością (szczwany dyplomata!):
— Będę mówił raczej o waszej kulturze. O jej wybitnych osiągnięciach. Macie kulturę?! — dorzucił z nagła.
— Mamy! wspaniałą! — zapewniłem go.
— To dobrze. Sztuka?
— O, tak! muzyka, poezja, architektura…
— A więc jednak architektura! — zawołał. — Doskonale. Muszę sobie zanotować. Środki wybuchowe?
— Jak to wybuchowe?
— No, eksplozje stwórcze, sterowane, dla regulacji klimatu, przesuwania kontynentów, łożysk rzecznych — macie to?
— Na razie tylko bomby… — powiedziałem i szeptem już dodałem: — Ale są bardzo rozmaite, napalm, fosfor, nawet z gazem trującym…
— To nie to — powiedział sucho. — Będę się trzymał życia duchowego. W co wierzycie?
Ten mający nas rekomendować Tarrakanin nie był, jak już się zorientowałem, specjalistą od ziemskich spraw i myśl o tym, że istota o podobnej ignorancji ma niebawem zadecydować swym wystąpieniem O naszym być lub nie być na forum całej Galaktyki, zaparła mi, prawdę mówiąc, dech. Co za pech — myślałem — trzebaż było, że akurat musieli odwołać tego właściwego, który był Ziemistą!
— Wierzymy w powszechne braterstwo, wyższość pokoju i współpracy nad wojną i nienawiścią, uważamy, że człowiek powinien być miarą wszystkich rzeczy…
Położył ciężką przylgę na moim kolanie.
— Dlaczego człowiek? — powiedział. — Zresztą, mniejsza o to. Ale pana wyliczenie jest negatywne: brak wojny, brak nienawiści — na litość mgławicową, nie macie żadnych pozytywnych ideałów?