Paragraf 212: Kto zapładnia planetę naturalnie bezpłodną, podlega karze od stu do tysiąca pięciuset lat zagwieźdżenia, niezależnie od odpowiedzialności cywilnej za straty moralne i materialne poszkodowanych.
Paragraf 213: Kto działa w myśl paragrafu 212, wykazując znaczne nasilenie zlej woli, a to podejmując manipulacje o charakterze wszetecznym z premedytacją, których rezultatem ma być ewolucja form życia szczególnie zniekształconych, budzących odrazę powszechną lub powszechne przerażenie, podlega karze zagwieźdżenia do lat tysiąca pięciuset.
Paragraf 214: Kto zapłodnią planetę bezpłodną wskutek niedbalstwa, roztargnienia lub też przez zaniechanie zastosowania właściwych środków antykoncepcyjnych, podlega karze zagwieźdżenia do lat czterystu; jeśli działa ze zmniejszonym rozeznaniem konsekwencji czynu, kara może ulec zmniejszeniu do lat stu.
— Nie wspominam — dodał Erydanin — o karach za wtrącanie się do procesów ewolucyjnych in statu nascendi, ponieważ nie należy to do naszego tematu. Podkreślę natomiast, iż Kodeks przewiduje odpowiedzialność materialną sprawców wobec ofiar nierządu planetarnego; ustępów właściwych Kodeksu Cywilnego nie będę odczytywał, aby nie znużyć członków Zgromadzenia. Dodam jedynie, iż w katalogu ciał, uznanych za definitywnie bezpłodne w rozumieniu zarówno hyperdoktora Wragrasa, jak Karty Planet Zjednoczonych oraz Kodeksu Karnego Międzyplanetarnego, figurują na stronicy dwa tysiące sześćset osiemnastej, wiersz ósmy od dołu, następujące ciała niebieskie: Zembelia, Zezmaja, Ziemia i Zyzma…
Szczęka mi opadła, listy uwierzytelniające wysunęły mi się z ręki, pociemniało mi w oczach. (”Uwaga! — wołano na sali — słuchajcie! Kogo on oskarża?! Precz! Niech żyje!”) Co do mnie, o ile to było możliwe, usiłowałem wleźć pod pulpit.
— Wysoka Rado!! — zagrzmiał przedstawiciel Erydanu, strzelając w podłogę amfiteatru tomami Kodeksu Międzyplanetarnego (musiał to być ulubiony w OPZ chwyt oratorski). — Nigdy dość o sprawach, które są hańbą gwałcicieli Karty Planet Zjednoczonych! Nigdy dość piętnowania nieodpowiedzialnych elementów, poczynających życie w warunkach tego niegodnych!!
Oto przychodzą do nas istoty, które nie znają ani ohydy własnej egzystencji, ani też jej przyczyn! Oto pukają do czcigodnych drzwi tego szanownego Zgromadzenia, i cóż my możemy im odpowiedzieć wtedy, wszystkim owym wszetekom, potworniaczkom, ohydkom, matkojadom, trupolubom, tępalom, załamującym swe nibyręce i padającym z nibynóg, kiedy się dowiadują, że należą do pseudotypu „Artefacta”, że doskonałym ich stwórcą był jakiś majtek, który wylał na skały planety martwej — sfermentowane pomyje z rakietowego wiadra, dla uciechy przydając owym żałosnym pierwocinom życia własności, które uczynią je potem urągowiskiem całej Galaktyki! Jakże potem obronią się nieszczęśni, kiedy jakiś Katon wytknie im ich haniebną lewoskrętność białeczną!! (Sala wrzała, darmo maszyna waliła bez przerwy młotkiem, w krąg huczało: „Hańba! Precz! Zasankcjonować! O kim on mówi? Patrzcie, Ziemianim rozpuszcza się już, Ohydek cieknie cały!!!”)
Istotnie, biły na mnie poty, Erydanin, przekrzykując swym stentorowym głosem ogólną wrzawę, wołał:
— Zadam obecnie kilka pytań końcowych czcigodnej delegacji tarrakańskiej! Czy nie jest prawdą, że w swoim czasie wylądował na martwej podówczas planecie Ziemi statek pod waszą flagą, któremu wskutek awarii lodówek popsuła się część zapasów? Czy nie jest prawdą, że na statku tym znajdowało się dwóch próżniarzy, skreślonych później ze wszystkich rejestrów za bezwstydne machinacje z rzęślami, i że ci dwaj łotrzy, te zawalidrogi mleczne, zwali się Bann i Pugg? Czy nie jest prawdą, że Bann i Pugg postanowili, po pijanemu, nie zadowolić się zwykłym zanieczyszczeniem bezbronnej, pustynnej planety, gdyż zachciało im się zaaranżować na niej, w sposób występny i karygodny, ewolucję biologiczną, jakiej świat dotąd nie widział? Czy nie jest prawdą, że obaj ci Tarrakanie rozmyślnie, z najwyższym napięciem złej woli obmyślili sposób stworzenia z Ziemi — wylęgami dziwolągów na skalę całej Galaktyki, cyrku kosmicznego, panopticum, gabinetu makabrycznych osobliwości, którego żywe eksponaty stałyby się, w swoim czasie, pośmiewiskiem najdalszych Mgławic?! Czy nie jest prawdą, że pozbawieni wszelkiego poczucia przystojności i hamulców etycznych, obaj ci bezecnicy wylali na skały martwej Ziemi sześć beczek zjełczałego kleju żelatynowego i dwie bańki nadpsutej pasty albuminowej, że dosypali do owej mazi — sfermentowanej rybozy, pentozy i lewulozy, a jakby mało było jeszcze tych paskudztw, polali je trzema dużymi konewkami roztworu zgliwiałych aminokwasów, po czym powstałą bryję bełtali łopatką od węgla, skrzywioną w lewo, oraz pogrzebaczem, także wykręconym w tę samą stronę, wskutek czego białka wszystkich przyszłych istot ziemskich stały się LEWO-skrętne?! Czy nie jest nareszcie prawdą, że Pugg, cierpiący podówczas na silny katar, a podżegany do tego przez słaniającego się od nadużycia trunków Banna, w sposób rozmyślny nakichał do plazmatycznej zarodzi, a zakażając ją przez to złośliwymi wirusami, rechotał, iż dzięki temu tchnął „sakramenckiego ducha” w nieszczęsny zaczyn ewolucyjny?! Czy nie jest prawdą, że lewoskrętność owa i owa złośliwość przeszły następnie w ciała ziemskich organizmów i przetrwały w nich po dzisiaj, od czego cierpią teraz bezwinni przedstawiciele rasy Artefactum Abhorrens, którzy nazwali siebie mianem homo sapiens jedynie z prostaczej naiwności? Czy nie jest przeto prawdą, że Tarrakanie winni nie tylko zapłacić za Ziemian wpisowe, w wysokości biliona ton kruszcu, ale także muszą wypłacić nieszczęśliwym ofiarom planetarnego nierządu — KOSMICZNE ALIMENTY?!
Po tych słowach Erydanina wybuchło w amfiteatrze pandemonium. Skuliłem się, gdyż w powietrzu latały na wszystkie strony teczki z aktami, tomy Kodeksu Prawa Międzyplanetarnego, a nawet dowody rzeczowe, w postaci bardzo mocno zardzewiałych konwi, beczek i pogrzebaczy, które wzięły się nie wiadomo skąd; być może, przemyślni Erydanie, mając z Tarrakanami na pieńku, zajmowali się od niepamiętnych wieków archeologicznymi pracami na Ziemi i zbierali dowody ich winy, gromadzone starannie na pokładach Talerzy Latających; trudno mi było atoli zastanawiać się nad podobną kwestią, skoro wokół wszystko trzęsło się, migało od macek i przylg, mój Tarrakanin, okropnie wzburzony, zerwawszy się z miejsca, wrzeszczał coś, co ginęło atoli w powszechnym hałasie, ja zaś trwałem jakby na dnie wrzawy, a ostatnią myślą, jaka kołatała mi w głowie, była kwestia owego kichnięcia z premedytacją, które nas poczęło.
W pewnej chwili ktoś złapał mnie boleśnie za włosy, aż jęknąłem; to Tarrakanin, usiłując zademonstrować, jak porządnie zostałem wykonany przez ziemską ewolucję i jak bardzo nie zasługuję na miano byle jakiej istoty, luźno tylko posklejanej ze zgniłych odpadków, walił mnie raz za razem po głowie swoją olbrzymią, ciężką przylgą… ja zaś, czując, że życie ze mnie uchodzi, szamotałem się coraz słabiej, tracąc dech, parokrotnie wierzgnąłem jeszcze w agonii — i opadłem na poduszki. Na pół przytomny zerwałem się zaraz; siedziałem na łóżku, obmacując sobie szyję, głowę, piersi — i przekonując się tym sposobem, że wszystko, co przeżyłem, sprawił jeno koszmarny sen. Odetchnąłem z ulgą, potem jednak zaczęty nękać mnie niejakie wątpliwości. Powiadałem sobie: „sen mara, Bóg wiara”, ale to nie pomagało. Na koniec, aby porozpraszać ciemne myśli, pojechałem do ciotki na Księżyc. Wszelako trudno mi ośmiominutową jazdę planetobusem, który staje pod mym domem, nazwać ósmą gwiezdną podróżą — już raczej godniejsza jest tej nazwy odbyta we śnie wyprawa, w której tak się nacierpiałem za ludzkość.