Zaraz pierwszego wieczoru po wyjściu z sucharki udałem się na występ stołecznego chóru, który mocno mnie rozczarował, albowiem chór śpiewał pod wodą — bulgocąc.
W pewnej chwili zauważyłem, że dyżurny Rybita wyprowadził jakiegoś osobnika, który po zapadnięciu ciemności na widowni oddychał przez trzcinową rurkę. Dostojnicy zajmujący miejsca w lożach pełnych wody nieustannie polewali się tuszem. Nie mogłem oprzeć się dziwnemu wrażeniu, że wszystkim jest z tym raczej niewygodnie. Próbowałem też zaczerpnąć w tym przedmiocie informacji u mojej gospodyni — nie raczyła mi wszakże odpowiedzieć; spytała tylko, do jakiego poziomu życzę sobie mieć napuszczoną wodę do pokoju. Gdy odparłem, że najchętniej nie widziałbym wody poza łazienką, zacisnęła usta, wzruszyła ramionami i odeszła, zostawiając mnie w pół słowa.
Pragnąc poznać wszechstronnie Pintyjczyków, starałem się brać udział w ich życiu kulturalnym. Kiedym przybył na planetę, w prasie toczyła się właśnie żywa dyskusja na temat bulgotania. Specjaliści opowiadali się za bulgotaniem z cicha, jako mającym największą przyszłość.
U mojej gospodyni zajmował jeden pokój pewien młody, sympatyczny Pintyjczyk, redaktor popularnego pisma „Rybi Głos”. W gazetach spotykałem 'często wzmianki o baldurach i badubinach; z tekstu wynikało, że chodzi o jakieś istoty żywe, ale nie mogłem się dorozumieć, co mają one wspólnego w Pintyjczykami. Osoby, które o to pytałem, zazwyczaj zanurzały się, zagłuszając mnie bulgotaniem. Chciałem spytać o to redaktora, ale był wielce zaaferowany. Przy kolacji wyznał mi w największym wzburzeniu, że przydarzyła mu się fatalna rzecz. Przez przeoczenie napisał w artykule wstępnym, że w wodzie jest mokro. W związku z tym spodziewał się najgorszego. Usiłowałem go pocieszyć, pytałem też, czy według nich w wodzie jest sucho; wzdrygnął się i odparł, że nic nie rozumiem. Wszystko należy rozpatrywać z rybiego punktu widzenia. Otóż rybom nie jest mokro, ergo — w wodzie nie jest mokro. Po dwu dniach redaktor znikł.
Na szczególne trudności natrafiłem, chodząc na imprezy publiczne. Gdy po raz pierwszy poszedłem do teatru, w oglądaniu przedstawienia wielce przeszkadzał mi nieustający szept. Sądząc, że szepczą moi sąsiedzi, starałem się nie zwracać na to uwagi. W końcu zdenerwowany przesiadłem się na inny fotel, ale i tam słyszałem ten sam szept. Gdy na scenie była mowa o Wielkim Rybonie, cichy głos szeptał: „członki twe przepaja szczęsne drżenie”. Zauważyłem, że cała sala zaczęła z lekka dygotać. Potem przekonałem się, iż we wszystkich miejscach publicznych umieszczone są specjalne szeptacze, podpowiadające obecnym właściwe przeżycia. Pragnąc lepiej poznać obyczaje i właściwości Pintyjczyków, nabyłem większą ilość książek, zarówno powieści, jak czytanek szkolnych i dzieł naukowych. Niektóre z nich mam jeszcze, na przykład: „Mały Badubin”, „O okropnościach suszy”, „Jak rybio jest pod wodą”, „Bulgot we dwoje” itp. W księgami uniwersyteckiej polecono mi dzieło o ewolucji perswazyjnej, wszelako i z niego nie wyniosłem nic poza bardzo szczegółowymi opisami baldurów i badubinów.
Moja gospodyni, kiedym ją próbował indagować, zamknęła się w kuchni ze ślimakami, udałem się więc ponownie do księgami i spytałem, gdzie mógłbym zobaczyć chociaż jednego badubina. Na te słowa wszyscy sprzedawcy dali nurka pod kontuar, a przypadkowo obecni w sklepie młodzi Pintyjczycy zaprowadzili mnie na Rybicję jako prowokatora. Wtrącony do sucharki, zastałem tam trzech z poprzednich towarzyszy. Od nich dowiedziałem się dopiero, że baldurów ani badubinów jeszcze na Fincie nie ma. Są to szlachetne, doskonałe w swej rybowatości formy, w które Pintyjczycy przekształcą się z czasem zgodnie z nauką o ewolucji perswazyjnej. Spytałem, kiedy się to stanie. Na co wszyscy obecni zadrżeli i usiłowali dać nurka, co z braku wody było oczywistą niemożliwością, a najstarszy wiekiem, o bardzo pokręconych członkach, rzekł:
— Słuchaj no, wodniku, takich rzeczy nie mówi się u nas bezkarnie. Niechby Rybicja dowiedziała się o twoich pytaniach, to uczciwie obostrzy ci wyrok.
Przygnębiony oddałem się smutnym rozmyślaniom, z których wyrwała mnie rozmowa towarzyszy niedoli. Rozprawiali o swych przewinieniach, zastanawiając się nad ich rozmiarami. Jeden znalazł się w sucharce, ponieważ zasnąwszy na omywanym wodą tapczanie zachłysnął się i skoczył na równe nogi z krzykiem: „Zdechnąć można od tego”. Drugi nosił dziecko na barana, zamiast przyuczać je od maleńkości do życia pod wodą. Trzeci wreszcie, ów najstarszy, miał nieszczęście zabulgotać w sposób określony przez osoby kompetentne jako znaczący i obelżywy podczas prelekcji o trzystu wodnikach bohaterach, którzy zginęli ustanawiając rekord życia pod wodą.
Niebawem wezwano mnie przed Rybitę, który oświadczył mi, że ten ponowny haniebny występek, jakiego się dopuściłem, zmusza go do wymierzenia mi łącznej kary trzech lat swobodnego rzeźbienia. Nazajutrz w towarzystwie trzydziestu siedmiu Pintyjczyków popłynąłem łodzią, w znanych już warunkach, to jest zanurzony w wodzie po brodę, do regionów rzeźbiarskich. Znajdowały się one daleko za miastem. Praca nasza polegała na rzeźbieniu posągów ryby z gatunku sumiastych. Za mej pamięci wykuliśmy ich około 140 000. Rano płynęliśmy do pracy, śpiewając pieśni, z których najlepiej zapamiętałem jedną, zaczynającą się od stów „Hej swoboda, hej swoboda do rzeźbienia sił nam doda”. Po pracy wracaliśmy do naszych pomieszczeń; przed kolacją zaś, którą należało spożywać pod wodą, przybywał codziennie lektor i wygłaszał prelekcję oświatową o swobodach podwodnych; chętni mogli zapisywać się do klubu kontemplatorów pletwistości. Kończąc prelekcję, lektor pytał zawsze, czy ktoś z nas nie stracił aby ochoty do rzeźbienia? Nikt się jakoś nie zgłaszał, więc i ja tego nie czyniłem. Zresztą rozmieszczone na sali szeptacze oświadczały, że mamy zamiar rzeźbić bardzo długo, i to możliwie podwodnje.
Pewnego dnia kierownictwo nasze jęło okazywać oznaki niezwykłego podniecenia, a przy obiedzie dowiedzieliśmy się, że obok naszych pracowni przepłynie dziś Wielki Rybon Wodnik Ermezyneusz, który wyprawia się na wcielanie baldurzej mętoci. Jakoż od południa pływaliśmy na baczność w oczekiwaniu wysokiego przybycia. Padał deszcz i było okropnie zimno, tak że wszyscyśmy drżeli. Szeptacze umieszczone na pływających bojach donosiły, że dygoczemy z entuzjazmu. Orszak Wielkiego Rybona na siedmiuset łodziach mijał nas niemal do zmierzchu. Znajdując się dość blisko, miałem okazję ujrzeć samego Rybona, który, ku memu zdumieniu, w najmniejszej mierze nie przypominał ryby. Był to najzwyklejszy z pozoru, tyle że bardzo sędziwy Pintyjczyk, o członkach okrutnie pokręconych. Ośmiu magnatów odzianych w łuskę szkarłatną i złotą podtrzymywało dostojne barki władcy, gdy wynurzał głowę z wody dla zaczerpnięcia tchu; kaszlał przy tym tak przeraźliwie, aż mi się go żal zrobiło. Na cześć tego wydarzenia wyrzeźbiliśmy nadprogramowo osiemset posągów ryby sumiastej.
W jakiś tydzień potem poczułem po raz pierwszy paskudne łupanie w rękach; towarzysze wyjaśnili mi, że mam po prostu początki reumatyzmu, stanowiącego największą plagę Pinty. Nie wolno wszakże mówić, że to choroba, a tylko, że są to objawy bezideowego oporu organizmu przeciw zrybieniu. Teraz dopiero stał się dla mnie jasny powykręcany wygląd Pintyjczyków.
Co tydzień prowadzono nas na widowiska, przedstawiające perspektywy życia podwodnego. Ratowałem się zamykaniem oczu, bo na samo wspomnienie wody niedobrze mi się robiło.
Tak toczyło się moje życie przez pięć miesięcy. Pod koniec tego okresu zaprzyjaźniłem się z pewnym starszym Pinty jeżykiem, profesorem uniwersytetu, który rzeźbił swobodnie za to, że na jednym z wykładów oświadczył, iż woda jest wprawdzie niezbędna do życia, ale w innym sensie, niż się to powszechnie praktykuje. W rozmowach, które prowadziliśmy przeważnie nocą, profesor opowiadał mi o dawnych dziejach Pinty. Planetę nękały niegdyś gorące wiatry i uczeni dowiedli, że zagraża jej przemiana w szczerą pustynię. W związku z tym opracowali wielki plan irygacyjny. Aby go wprowadzić w życie, założono odpowiednie instytucje i nadrzędne biura; potem atoli, gdy zbudowano już sieć kanałów i zbiorników, biura nie chciały się rozwiązać i działały dalej, nawadniając Pintę coraz bardziej. Doszło do tego — mówił profesor — że to, co miało być opanowane, opanowało nas. Nikt jednak nie chciał przyznać się do tego, następnym zaś, koniecznym już krokiem było stwierdzenie, że jest właśnie tak, jak być powinno.