Jest połowa V wieku. Herodot przybywa do Aten. Statek przybija do ateńskiego portu Pireus, stąd jest do Akropolu osiem kilometrów, pokonywanych wierzchem na koniu albo często piechotą. Ateny są w tym czasie światową metropolią, najważniejszym miastem planety. Herodot jest tu prowincjuszem, nie-Ateńczykiem, więc trochę cudzoziemcem, metojkiem, a tych traktują co prawda lepiej niż niewolników, ale nie tak dobrze jak urodzonych Ateńczyków. Ci ostatni są społecznością o dużej wrażliwości rasowej, silnie rozwiniętym poczuciu wyższości, ekskluzywności, nawet – arogancji.
Ale zdaje się, że Herodot szybko adaptuje się do nowego miejsca. Ten wówczas trzydziestoparoletni mężczyzna to człowiek otwarty, przyjazny ludziom, urodzony brat łata. Ma odczyty, spotkania, wieczory autorskie – z tego prawdopodobnie żyje. Nawiązuje ważne znajomości – z Sokratesem, Sofoklesem, Peryklesem. Nie jest to nawet takie trudne: Ateny nie są wielkie, liczą wówczas sto tysięcy mieszkańców i są ciasno i chaotycznie zabudowanym miastem. Dwa tylko miejsca wyodrębniają się i wyróżniają: to ośrodek kultów religijnych – Akropol – i miejsce spotkań, imprez, handlu, polityki i życia towarzyskiego – Agora. Tu od rana ludzie gromadzą się, rozmawiają, wiecują. Plac Agory jest zawsze zatłoczony, pełen życia. Tu z pewnos'cią moglibyśmy spotkać i Herodota. Ale nie przebywa w tym mieście długo. Bo mniej więcej w latach, kiedy tu dociera, władze Aten przyjmują drakońską ustawę, że prawa polityczne przysługują tylko tym, których oboje rodziców urodziło się w Attyce, to jest krainie otaczającej Ateny. Tym samym Herodot nie może uzyskać obywatelstwa miasta. Opuszcza je, znowu podróżuje, aż w końcu osiedla się na resztę życia na południu Italii, w greckiej kolonii Thurioi.
Na temat tego, co dzieje się później, zdania są podzielone. Ktoś utrzymuje, że już się stamtąd nie ruszył. Inni twierdzą, że leszcze odwiedził później Grecję, że widziano go w Atenach. Wymieniano nawet Macedonię. Ale tak naprawdę nic nie jest pewne. Umiera, kiedy ma może sześćdziesiąt lat – ale gdzie? w jakich okolicznościach? Czy ostatnie lata spędził w Thurioi, siedząc w cieniu platana i pisząc swoją książkę? A może już sam niedowidział i dyktował ją jakiemuś skrybie? Miał ze sobą notatki czy wystarczyła mu sama pamięć? Ludzie wtedy mieli wspaniałą pamięć. Więc mógł pamiętać historie o Krezusie i Babilonie, o Dariuszu i Scytach, o Persach, Termopilach i Salaminie. I tyle jeszcze innych opowieści, których pełno w Dziejach.
A może Herodot umiera na pokładzie statku płynącego gdzieś przez Morze Śródziemne? Albo kiedy idzie drogą i zmęczony przysiada na kamieniu, żeby już z niego nie powstać? Herodot znika, opuszcza nas dwadzieścia pięć wieków temu w bliżej nieustalonym roku i w nieznanym nam miejscu.
Redakcja.
Wyjazdy w teren.
Zebrania. Spotkania. Rozmowy.
W wolnych chwilach siedzę wśród słowników (nareszcie wydano angielski!) i różnych książek o Indiach (właśnie ukazało się imponujące dzieło Jawaharlala Nehru – Odkrycie Indii, wielka Autobiografia Mahatmy Gandhiego i piękna Pańczatantra, czyli mądrości Indii ksiąg pięcioro).
Z każdym kolejnym tytułem odbywałem jak gdyby nową podróż do Indii, przypominając sobie miejsca, w których byłem, i odkrywając coraz to nowe głębie i strony, coraz to inny sens rzeczy, które zdawało mi się wcześniej, że już znam. Tym razem były to podróże znacznie bardziej wielowymiarowe niż ta pierwotnie odbyta. A jednocześnie odkryłem, że wyprawy takie można przedłużać, powtarzać, zwielokrotniać przez lektury książek, studiowanie map, oglądanie obrazów i fotografii. Co więcej – mają one pewną przewagę nad tą w rzeczywistości i realnie odbywaną, a mianowicie – w takiej podróży ikonograficznej można się w jakimś punkcie zatrzymać, spokojnie popatrzeć, cofnąć do obrazu poprzedniego itd., na co często w podróży prawdziwej nie ma czasu ani możliwości.
Zagłębiałem się więc coraz bardziej w niezwykłościach i bogactwach Indii, myśląc, że z czasem staną się one moją ojczyzną tematyczną, kiedy któregoś dnia jesieni 1957 w redakcji wywołała mnie z pokoju nasza wszystkowiedząca sekretarka Krysia Korta i tajemnicza, rozgorączkowana, szepnęła mi:
– Jedziesz do Chin!
Sto kwiatów przewodniczącego mao
Do Chin dotarłem piechotą. Najpierw przez Amsterdam i Tokio doleciałem samolotem do Hongkongu. W Hongkongu miejscowa kolejka dowiozła mnie do malej stacyjki w szczerym polu – skąd, jak mi powiedziano, przeprawię się do Chin. W istocie, kiedy stanąłem na peronie, podeszli do mnie konduktor i policjant i pokazali widoczny daleko na horyzoncie most, a policjant powiedział:
– China!
Był Chińczykiem w mundurze policjanta brytyjskiego. Podprowadził mnie kawałek asfaltową szosą, po czym życzył mi dobrej drogi i zawrócił na stację. Dalej szedłem sam, dźwigając walizkę w jednej i wyładowaną książkami torbę w drugiej ręce. Słońce paliło niemiłosiernie, powietrze było gorące i ciężkie, natrętnie brzęczały muchy.
Most był krótki, ze skośną, metalową kratą, pod nim płynęła na wpół wyschnięta rzeka. Dalej stała wysoka brama, cała w kwiatach, jakieś napisy po chińsku i u góry herb – czerwona tarcza, a na niej cztery gwiazdy mniejsze i jedna większa, wszystkie w kolorze złotym. Przy bramie stała duża grupa strażników. Uważnie obejrzeli mój paszport, spisali dane w dużej księdze i powiedzieli, abym poszedł dalej, w kierunku widocznego pociągu, do "którego było może pół kilometra. Szedłem w upale, z trudem, spocony, w kłębach much.
Pociąg stał pusty. Wagony były te same co w Hongkongu -ławki stały ustawione rzędami, nie było osobnych przedziałów. W końcu ruszyliśmy. Jechaliśmy przez ziemię słoneczną i zieloną, wpadające przez okno powietrze było nagrzane i wilgotne, pachniało tropikiem. Przypomniało mi to Indie, takie jakie pamiętałem z okolic Madrasu czy Pondicherry. Przez te hinduskie analogie poczułem się swojsko, byłem wśród pejzaży, które już znałem i które lubiłem. Pociąg coraz to zatrzymywał się, na małych stacyjkach wsiadali nowi i nowi ludzie. Ubrani byli jednakowo. Mężczyźni w ciemnoniebieskich, drelichowych, zapinanych pod brodą kurtkach, kobiety w kwiaciastych, identycznie skrojonych sukienkach. Wszyscy jechali wyprostowani, milczący, twarzą do kierunku jazdy.
Kiedy wagon już się zapełnił, na jednej ze stacji wsiadło troje ludzi w mundurach koloru jaskrawego indygo-dziewczyna i dwóch jej pomocników. Dziewczyna wygłosiła do nas silnym i zdecydowanym głosem dość długie przemówienie, po którym jeden z mężczyzn rozdał wszystkim po kubku, a drugi nalał każdemu z metalowej konewki zielonej herbaty. Herbata była gorąca, pasażerowie dmuchali, żeby ją ostudzić, i głośno siorbali małymi łykami. Nadal panowało milczenie, nikt nie odezwał się słowem. Próbowałem wyczytać coś z twarzy siedzących ludzi, ale były nieruchome, nie wyrażały nic. Z drugiej strony nie chciałem im się przyglądać zbyt uważnie, gdyż może byłoby to nieuprzejme, a nawet – budziło podejrzenie. Mnie też nikt się nie przyglądał, choć wśród tych drelichów i kwiecistych perkali musiałem wyglądać dziwacznie w eleganckim włoskim garniturze kupionym rok temu w Rzymie.
Po trzech dniach podróży dotarłem do Pekinu. Było zimno, wiał chłodny, suchy wiatr, który zasypywał miasto i ludzi tumanami szarego pyłu. Na ledwie oświetlonym dworcu czekało na mnie dwóch dziennikarzy z młodzieżowej gazety „Czungkuo". Podaliśmy sobie ręce, a jeden z nich, stanąwszy sztywno, w postawie niemal zasadniczej, powiedział: