– Cieszymy się z twojego przyjazdu, ponieważ dowodzi on, że polityka stu kwiatów, ogłoszona przez przewodniczącego Mao, przynosi owoce. Przewodniczący Mao zaleca nam bowiem współpracować z innymi i dzielić się doświadczeniami, a to właśnie robią nasze redakcje, wymieniając stałych korespondentów. Witamy cię jako stałego korespondenta „Sztandaru Młodych" w Pekinie, a w zamian nasz stały korespondent w odpowiednim czasie pojedzie do Warszawy.
Słuchałem, trzęsąc się z zimna, bo nie miałem ani kurtki, ani płaszcza, i rozglądałem się za jakimś ciepłym miejscem, aż wreszcie wsiedliśmy do samochodu marki Pobieda i pojechaliśmy do hotelu. Tu czekał na nas człowiek, którego dziennikarze z „Czungkuo" przedstawili mi jako kolegę Li i powiedzieli, że będzie moim stałym tłumaczem. Wszyscy rozmawialiśmy po rosyjsku, to był odtąd mój język w Chinach.
Wyobrażałem sobie: dostanę pokój w jednym z tych domków, które kryły się za glinianymi lub piaskowymi murami ciągnącymi się w nieskończoność wzdłuż pekińskich ulic. W pokoju będą – stół, dwa krzesła, łóżko, szafa, półka na książki, maszyna do pisania i telefon. Będę odwiedzał redakcję „Czungkuo", pytał o nowości, czytał, wyjeżdżał w teren, zbierał informacje, pisał i wysyłał artykuły, a także, cały czas – uczył się chińskiego. Także zobaczę muzea, biblioteki i zabytki architektury, spotkam profesorów i pisarzy, w ogóle spotkam mnóstwo ciekawych ludzi w wioskach i w miastach, w sklepach i w szkołach, pójdę na uniwersytet, na rynek i do fabryki, do świątyń buddyjskich i do komitetów partyjnych, a także do dziesiątków innych miejsc wartych poznania i obejrzenia. Cbiny to wielki kraj, mówiłem sobie i z radością myślałem, że oprócz pracy korespondenta i reportera; będę miał nieskończoną ilość wrażeń i przeżyć i że kiedyś będę stąd wyjeżdżał bogatszy o nowe doświadczenia, od-krycia, wiedzę.
Pełen najlepszych myśli, poszedłem z kolegą Li na piętro do pokoju. Kolega Li udał się do pokoju naprzeciw. Chciałem zamknąć drzwi i wtedy stwierdziłem, że nie mają one ani klamki, ani zamka, a w dodatku zawiasy są tak ustawione, że drzwi są zawsze otwarte na zewnątrz. Zauważyłem też, że drzwi pokoju kolegi Li są tak samo otwarte na korytarz i że cały czas może mnie mieć na oku.
Postanowiłem udać, że niczego nie dostrzegam, i zacząłem rozpakowywać książki. Wyjąłem Herodota, którego miałem w torbie na wierzchu, potem trzy tomy Dzieł wybranych Mao Tse-tunga, Prawdziwą księgę Południowego Kwiatu Czuang-tsy (wyd. 1953) i książki kupione w Hongkongu – What's Wrong with China Rodneya Gilberta (wyd. 1926); A History oj"Modern China K.S. Latourette'a (wyd. 1954); A Short History of Confu-cian Philosophy Liu Wu-Chi (wyd. 1955); The Revolt of Asia (wyd. 1927); The Uind of East Asia Lily Abegg (wyd. 1952), a także podręczniki i słowniki języka chińskiego, którego postanowiłem uczyć się od pierwszego dnia.
Nazajutrz rano kolega Li zabrał mnie do redakcji „Czungkuo". Pierwszy raz widziałem Pekin za dnia. We wszystkich kierunkach rozciągało się morze niskich domów ukrytych za murami. Sponad murów wystawały tylko szczyty ciemnoszarych dachów, których zakończenia były podwinięte do góry jak skrzydła. Z daleka przypominało to ogromne stado czarnych ptaków nieruchomo wyczekujących na sygnał do odlotu.
W redakcji przyjęli mnie bardzo serdecznie. Redaktor naczelny, wysoki, szczupły, młody człowiek, powiedział, że cieszy się z mojego przyjazdu, gdyż w ten sposób wspólnie wypełnia- my wskazanie przewodniczącego Mao, które brzmi – niech rozkwita sto kwiatów!
W odpowiedzi powiedziałem, że rad jestem z przyjazdu, że jestem świadom zadań, które mnie czekają, a także chcę dodać, iż przywiozłem ze sobą trzy tomy Dziel wybranych Mao Tse-tunga, które zamierzam, w chwilach wolnych, studiować.
To zostało przyjęte z wielkim zadowoleniem i uznaniem. Zresztą cała rozmowa, w czasie której piliśmy zieloną herbatę, sprowadzała się do takiej właśnie wymiany grzeczności, a także wygłaszania pochwał dla przewodniczącego Mao i jego polityki stu kwiatów.
W pewnym momencie gospodarze nagle, jak na rozkaz, zamilkli, kolega Li wstał i spojrzał na mnie – poczułem, że wizyta jest skończona. Pożegnali mnie z wielką serdecznością, uśmiechając się i otwierając szeroko ramiona.
Jakoś zostało to wszystko tak obmyślone i przeprowadzone, że w czasie całej wizyty nie załatwiliśmy żadnej sprawy, nie został omówiony, a nawet poruszony choćby jeden konkret. O nic mnie nie pytali ani nie dali mi szansy zapytać, jak ma dalej wyglądać mój pobyt i moja praca.
Ale, tłumaczyłem sobie, może tu takie panują zwyczaje? Może nie wypada przystępować od razu do rzeczy? Czytałem już wielokrotnie o tym, że Orient ma inny, bardziej powolny rytm życia, że każda rzecz ma swój czas, że trzeba być spokojnym i nauczyć się cierpliwości, nauczyć się czekać, jakoś wewnętrznie wyciszyć się i znieruchomieć, że Tao ceni nie ruch, ale bezruch, nie działanie, ale bezczynność, i że każdy pośpiech, gorączka i gwałt budzą tu niesmak jako przejawy złego wychowania i braku ogłady.
Także zdawałem sobie sprawę, że jestem tylko pyłkiem wobec takiego ogromu jak Chiny i że ja sam, a także moja praca nie znaczą nic wobec wielkich zadań, jakie stoją tu przed wszystkimi, w tym choćby przed gazetą „Czungkuo", i że muszę odczekać, aż przyjdzie kolej na załatwienie mojej sprawy. Na razie miałem pokój w hotelu, wyżywienie i kolegę Li, który nie opuszcza! mnie ani na chwilę; kiedy byłem w pokoju, siedział w drzwiach swojego pokoju, patrząc na to, co robię.
Siedziałem i czytałem I tom Mao Tse-tunga. Było to zgodne z nakazem chwili, ponieważ wszędzie wisiały czerwone transparenty z hasłem: PILNIE STUDIUJCIE WIEKOPOMNE MYŚLI PRZEWODNICZĄCEGO MAO! Tedy czytałem referat wygłoszony przez Mao w grudniu 1935, na naradzie aktywu partyjnego w Wajaopao, w którym mówca omawia wyniki Wielkiego Marszu, nazywając go „marszem niespotykanym w historii". „W ciągu dwunastu miesięcy, dzień w dzień tropieni i bombardowani z nieba przez dziesiątki samolotów, przerywając okrążenia, znosząc nieprzyjacielskie grupy osłonowe i uchodząc przed pościgiem blisko milionowej armii, pokonując niezliczone trudności i przeszkody – wszyscy kroczyliśmy naprzód; odmierzyliśmy własnymi stopami przeszło dwanaście i pół tysiąca kilometrów, przebyliśmy jedenaście prowincji. Powiedzcie, czy zdarzyły się w historii podobne marsze? Nie, nigdy". Dzięki tej przeprawie, w której armia Mao „pokonywała wysokie łańcuchy gór pokryte wiecznym śniegiem i przebywała bagniste równiny, gdzie przedtem prawie nigdy nie stawała stopa ludzka", nie dała się okrążyć siłom Czang Kai-szeka i mogła potem przejść do kontrofensywy.
Czasem, znużony lekturą Mao, brałem do ręki książkę Czuang-tsy. Czuang-tsy, gorliwy taoista, gardził wszelką doczesnością i jako wzór do naśladowania wskazywał Hu Ju – wielkiego mędrca taoistycznego. Otóż „kiedy Jao – legendarny władca Chin, zaproponował mu objęcie władzy, obmył swoje uszy skalane taką wiadomością i schronił się na odludnej górze K'i-szan". W ogóle dla Czuang-tsy, podobnie jak dla biblijnego Koheleta, świat zewnętrzny jest niczym, jest marnością: „Walcząc lub ulegając światu zewnętrznemu, jak cwałujący koń mkniemy ku końcowi. Czyż to nie jest smutne? A że trudzimy się całe życie i nie oglądamy owoców swojej pracy, czyż też nie jest żałosne?
Ze zmęczeni i wyczerpani, nie mamy gdzie powrócić – czy też nie jest żałosne? Ludzie mówią, że jest nieśmiertelność, ale jaka z niej korzyść? Ciało się rozkłada, a z nim razem i umysł. Czyż to nie jest najbardziej żałosne?".